Król Maciuś na wyspie bezludnej. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
się. Restaurator czeka.
Ale widzi, że to nie żarty. Więc już ostrożniej, bocznymi ulicami kieruje się za miasto.
– Stój.
Maciuś ani drgnął: idzie.
– Stój, bo strzelam.
Maciuś idzie dalej. Strzela żołnierz w powietrze – Maciuś nic.
– Ach, ty kundlu jeden, żarty stroisz z policji?
Maciuś pokazuje na migi, że głuchy.
– Puścić go chyba? Głuchy jak pień. Nawet strzału nie słyszał.
– A mnie co obchodzi? Kazali aresztować, to aresztować. Nikogo nie przyprowadzimy – mogą nawymyślać. A może, jucha, udaje. Może to kradzione?
Widzi Maciuś, że źle. Trzeba uciekać. I musi mieć trochę prowizji, bo trzeba parę dni się ukrywać z dala od ludzi.
Idą noga za nogą. Żołnierze mówią:
– Powariowali z dobrego bytu. Uciekł Maciuś z bezludnej wyspy, to tu go szukają. Aby ludzi dręczyć.
Jeszcze dwóch chłopców zagarnęli w drodze. Ci proszą, lamentują – żołnierze bardziej źli. Idą. Trzej chłopcy na przedzie, policjanci z tyłu; a obok koszyka Maciusia cztery psy się wloką. Bo rzemieślnicy bardzo zubożeli, dla siebie niewiele mają włożyć do garnka, więc psy wygnali. I dużo głodnych psów się plątało po podmiejskich ulicach.
Aż tu Maciuś wyjmuje z koszyka wianek serdelków, zarzucił na szyję, przewiązał w pasie, w każdą rękę po jednej kiełbasie – kosz kopnął w stronę – i w nogi.
Trzymaj-łapaj!
Teraz Maciuś na przodzie, za nim psy w podskokach, za psami żołnierz. Bo drugi przy chłopakach został.
Rzucił żołnierz karabin – już prawie dogania, Maciuś buch za siebie kiełbasę. Zakotłowała się psiarnia. Żołnierz na nią. I zarył nosem w ziemię, a psy dawaj na niego. Maciuś przeskoczył parkan, jakieś jedno i drugie podwórze. Patrzy: ogród, w nim pełno dzieciaków. Małe, większe, chłopcy, dziewczęta. W głębi ogrodu dom; a tu furtka otwarta; a z boku domek parterowy, a za nim krzaki.
Nagle rozległ się dzwonek. Dzieci biegną do domu. Szkoła jakaś chyba.
I ot, siedzi Maciuś w krzakach i rozgląda się, gdzie by ukryć zapasy.
– To jest dom sierot, a nie szkoła. W szkole tylko uczą, a my tu mieszkamy. Jemy, śpimy – wszystko. Mojego tatusia zabili na wojnie, twojego pewnie także. Żeby się tu dostać, trzeba złożyć podanie. Zanim przyjmą tu dziecko, to bardzo długo trwa. Ale ja ci radzę: zostań, i już. Nikt nie zauważy. Dawniej co innego: wszyscy mieliśmy jednakowe ubrania: ale po wojnie wszystko się zmieniło. Każdy robi, co chce.
– Ale dzieci przecież poznają, że nowy – mówi Maciuś.
– To nic. Starszym rozda się serdelki, żeby nic nie mówiły, a malcy będą się bali. Muszą się nas słuchać, bo jak nie – w zęby – i cała parada. Zresztą, jak chcesz, możesz siedzieć w krzakach tymczasem. Ja się naradzę ze skautami.
– Są u was skauci? – ucieszył się Maciuś.
– Jacy tam skauci. Papierosy palą i nie mają pasa ze skautowskim nożem. Tylko się tak nazywają. Mówię ci: nie ma żadnego porządku. Co kto chce, to robi. Powiedziałbym ci coś, ale nie wygadasz? Więc mamy tu tajny związek Zielonego Sztandaru. Patronem naszym jest – tylko pamiętaj, bo to tajemnica – patronem naszym jest Maciuś. Chcemy wykraść Maciusia z bezludnej wyspy. Tylko pamiętaj: gdybyś komu choć słówko powiedział, to już wiesz, co będzie. To jest nasz najtajniejszy związek.
Rozległ się dzwonek.
– Posiedź trochę, bo muszę iść na lekcję. Sprawdzają przed pierwszą lekcją, potem można już nie być. Bywaj, za godzinę. Masz tu kawałek chleba.
Zjadł Maciuś chleb, dwa serdelki, siedzi w krzakach i myśli, co robić. A tu nagle wali do ogrodu policja.
„Będą szukali”.
Wcale nie. Sprowadzili z więzienia może stu chłopców aresztowanych na różnych ulicach. Rodzice się zbuntowali, poszli przed więzienie, awanturę zrobili, że ha!
– Nie chcemy, żeby dzieci razem ze złodziejami siedziały.
Więc przeprowadzono chłopców z więzienia tu, do domu sierot.
Wybiegł jakiś gruby pan, rękami macha, złości się, krzyczy:
– Dlaczego nie uprzedzono? Gdzie ja ich podzieję? Ani miseczek, ani kubków nie mam dla nich. Gdzie oni będą spali?
– My nic nie wiemy – mówią dozorcy więzienni. – Kazali, więc kazali, i już.
I poszli.
A tu dzieci z domu wybiegły do ogródka. Już teraz nikt nic nie wie. Wyniesiono dwa stoły, zaczęto na arkuszach spisywać, jak kto się nazywa i gdzie mieszka.
– Ja jestem synem adwokata.
– Mój tatuś jest żandarmem.
– Moja mamusia aktorką.
– Mój tatuś posłem zagranicznym.
Nagle zajeżdża samochód.
– O, tatuś przyjechał.
Zagraniczny poseł zaczyna krzyczeć na grubego pana.
– Jakim prawem? – powiada. – Co to za porządki?
A tu znów policja sprowadza ze czterdziestu nowych.
– Oddaj mi moje dziecko! – krzyczy żona zagranicznego posła.
Już wali do ogródka cała kupa rodziców. Płacz, wrzask, wymyślania.
„Teraz już mogę wyjść z krzaków – pomyślał Maciuś – Jeżeli policja w ten sposób ściąga przestępców, dziwię się, że w ogóle może kogoś złapać. Jestem bezpieczny”.
I Maciuś tak się czuł bezpieczny, że przecisnął się aż do samego stolika, gdzie stał gruby pan i próbował uspokoić publiczność:
– Moi szanowni ojcowie i matki, jestem dyrektorem domu sierot, a nie naczelnikiem więzienia. Dla mnie jest to wszystko bardzo przykrą niespodzianką. Jestem, proszę państwa, uczonym wychowawcą, autorem uczonych książek o dzieciach. Napisałem książkę pod nagłówkiem 365 sposobów, żeby dzieci nie hałasowały. Napisałem drugą książkę: Co lepsze: czy guziki blaszane, czy rogowe?. Trzecia moja książka pedagogiczna ma tytuł: Chów trzody chlewnej w internatach. Bo trzeba państwu wiedzieć, że tam, gdzie jest dużo dzieci, zostaje dużo obierzyn i pomyj. I to się nie powinno marnować. W moim internacie najbardziej chude prosiątko wyrasta na doskonałą świnkę. Dostałem dwa srebrne medale. Jak tylko spojrzę na dziecko, zaraz wiem, co ono warte. Poznaję po twarzy, po oczach, po wszystkim. Proszę was, spójrzcie tylko na tę dziewczynkę…
I dyrektor wskazał na stojącego przy stole Maciusia.
– Spójrzcie na jej łagodną twarzyczkę i rozumne oczęta. Jest niedawno, ale znam ją na wskroś; jej duszyczka nie ma przede mną tajemnic. Każdą jej myśl czytam jak na dłoni.
Dyrektor jedną rękę oparł o głowę Maciusia, a drugą otworzył i patrzy. I Maciuś nie na żarty się przestraszył, żeby dziwny, gruby pan czego niepotrzebnego tam nie wyczytał.
Kiedy rodzice przekonali się, że dzieci nie są w więzieniu, tylko pod opieką uczonego wychowawcy, już nie robili awantur, rozeszli się spokojnie. Tylko zagraniczny poseł zatelefonował do prefekta policji i otrzymał pozwolenie na odebranie synka, którego zaraz zabrał do samochodu.
Po chwili znów wybiega dyrektor i krzyczy:
– Panowie wychowawcy! Za pół