Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
i duszę ze człeka wymraża!
Westchnął ciężko.
– Co za kraj! co za powietrze! – dodał – niedźwiedziom tu żyć, którym pan Bóg dał futra królewskie, nie nam gołym ludziskom.
– Jam téż – przerwał stary – tułając się po świecie odwykł był od swéj ziemi i nieba, marznę téż i ja – ano niczém mróz, gdyby ludzkie serca cieplejsze były. Westchnął z kolei, oczy w ziemię wlepiwszy.
– Jakże tu ludzie ciepli być mają, odezwał się jowjalnie mnich, krew w nich zastyga od chłodu. Gdyby choć jak bobaki zimę przesypiać mogli?
Zwrócił się do młodego.
– Wyście téż pewnie kędy daléj bywali, gdy językiem cudzym dobrze mówicie? – Zapytał stary.
– Trochę, trochę – począł młody, – więcéjbym światu jeszcze zobaczyć pragnął, ale to z pomocą Bożą kiedyś się uczyni.
Mnich tymczasem coś sobie półgłosem podśpiewywał po łacinie, nogą bujając w powietrzu. Kubek w dłoni trzymał, i miód posmoktywał, patrzał na Samichę, która ogień pośrodku izby roznieciwszy, warzyć coś poczynała.
– Wyście się tu porodzili – począł – wam tu znośnie, ba i dobrze być może; dla nas gorsza więzienia ta ziemia. Niema czém pocieszyć ni oka, ni duszy. Morza nie ujrzeć, szumu jego nie posłyszeć, gór niebotycznych nigdzie, równiny jak na dłoni, lasy a lasy i lasy na nich szumią, rzeki ospałe płyną jakby się pomęczyły, błoto i piasek! piasek a błoto! Na drzewach nędzne szyszki rosną, wino choć go sadź i chuchaj nie dojrzeje – kraj wasz nie dla ludzi!
– Wybyście się nań skarżyć nie powinni, – przerwał stary – wam tu mało nie jak w raju. Ziemi, pól, wody, lasu, służby do nich macie dostatkiem i do woli. Królowie, książęta, my téż dajemy wam wszyscy, biskupi na rękach noszą – toż królujecie u nas!!
– A cobyście téż wy bez nas poczęli? – zawołał mnich, oczyma mrugając. – Gdyby nie Włosi, nie Francuzi, potroszę i Niemcy, pana Boga byście nie znali, któżby u was wiarę Chrystusową krzewił? Waszych duchownych tyle tylko prawie macie co po wsiach, po plebaniach siedzą i niezgorzéj katechizm umieją – nie wiele co więcéj. Jak książkę na wagę złota, tak i nauczycieli do niéj na wagę złota kupować musicie, inaczéj byście po wiek wieków w ciemnościach zostali.
– Juści téż do tego powoli przychodzimy, – odezwał się młody, – że swoich księży i biskupów mieć będziemy przecie.
– A coby biskupi wasi i księża bez nas zrobili! – odparł Francuz. – Wasi polscy biskupi nie wiele znają, księża jeszcze mniéj, po chałupach z dziećmi i żonami siedzą, do stodół zboże ściągają, pociechy z nich nie wiele.
Zaśmiał się.
Oba przy nim siedzący posępnie jakoś zamilkli.
– Nie mówię zła na nikogo – dorzucił mnich gadatliwy, – a uchowaj Boże przeciw ks. Janika z Brzeźnicy pasterza waszego… Toć zacny pan! zacny pan. – Wszelako coby on poczynał bez Roberta Archidiakona?? hę?
Więc, choćbyście wy nam, idącym do was na szrony i lody, suknem i szkarłatem drogi wyścielali, nie skarżcie się. – Jest za co, światło niesiemy!
Zanucił znowu coś po łacinie, nie z tego tonu co w chórze, ale wesoło i raźno, jakby do gospody na gościńcu. Trudno go było zrozumieć.
– Miły panie, odwrócił się popiwszy do starego, ja mam imię Maura, wiecie kto jestem i z jakiego Opactwa, bom od św. Wincentego, dajcież wy się mnie znać.
– Ho! ho! zaśmiał się stary – gdybym ja wam opowiadać chciał com za jeden, słuchaćby wam się odechciało. – Wielem przeżył a osobliwych przygód i dziejów. Ale wy chyba jeden, ojcze Maurze, żywota mojego nie znacie, drudzy o nim po całéj ziemi naszéj wiedzą i rozpowiadają. Głośny on się stał za Krzywoustego, któremu Bóg daj niebo, że mi sprawiedliwość wymierzył.
Jam – Żegota Zaprzaniec.
To mówiąc, spojrzał ku młodemu, a ten dopiero kołpaka nachyliwszy, nizko mu się pokłonił.
Wesoły mnich popatrzył nań i dotykając ręki poufale – odezwał się.
– Srodzem ciekaw życia waszego. Kiedym do klasztoru nie powrócił, dopóki furty nie zamknęli, co mi tam? posiedzę z wami! Swobody zażyję, miodu się napiję – mówcie, proszę.
– Po setny chyba raz dla was swoją historyę powtórzę – odezwał się stary popijając trochę, jakby sobie usta chciał zwilżyć.
Wielem już ludzi tą gadką karmił, aż mi się samemu obrzydliwą stała. – Nic to, mogę ją jeszcze raz gwoli Ojcu powtórzyć.
Pomilczawszy trochę, pogłaskał brodę stary i tak począł:
– Jeszcze nieboszczyka króla Bolka ojciec dogorywał w Płocku, gdym ja, naówczas młodym będąc, nasłuchawszy się dużo od obcych księży o krajach różnych, zawziął wielką ochotę je zobaczyć. Żył naówczas ojciec stary i dwu braci moich, Nawój i Sędziwój. Siedliliśmy się naszym rodem z prastarych czasów wedle Krakowa, tam było gniazdo i ojcowizna Starżów. Ziemie na okół mieliśmy szerokie, i staliśmy między ziemiany na czele. Zapalono wici na wojnę, a zawołano – Starża! tysiące ludu szło naszego z toporami po staremu.
Gdym się u nieboszczyka ojca prosił, aby mnie trochę puścił w świat, ofuknął się ani słuchać o tém nie chcąc. Było co robić koło domu. Mnie piekło skosztować i zła i dobra, a popatrzeć jak się to tam gdzieindziéj dziewało. Więc, ojcu się już nawet nie opowiedziawszy, pod pozorem łowów, na młodym koniu siwym, którego sobie sam ujeździł, zbroiczki nabrawszy trochę, puściłem się naprzód na dwór królewski, niby służby wojennéj szukając, że mi się w pokoju mierziło. Ztąd gdy Niemcy jechali precz do siebie, którzy byli z Magdeburga za jakąś sprawą posłani, z niemim się jako jeden z nich wykradł, naprzód do onego Magdeburga. Ale tu między żołnierstwem biskupiém, panami i różnym ludem żołdaczym, niedługom wyżył, niewielem téż zobaczył. Zaciągnąłem się do cesarskich, Henrykowych, wówczas kiedy już ów cesarz sam chwiał się na swoim tronie, o czémem ja młody nie wiedział. Majestat zdał się wielki i rycerstwa koło niego, pięknego, dużo się jeszcze zwijało – a ci mnie między siebie przyjęli. Henryka Bóg pokarał snać za to, że na Ojca chrześciaństwa całego się porwał, na rzymskiego biskupa i papieża, a teraz nań téż właśni synowie godzili, chcąc mu berło wydrzeć z dłoni. Mnie tam naówczas młodemu nie było w głowie kto panował, inom patrzał ktoby mnie zawiódł daleko, abym coraz nowe ziemie oglądał. Z cesarskiemim się więc po niemieckich ziemiach tłukł naprzód, różnego losu zażywając. Jeden syn co się był na cesarza Henryka porwał, zmarł jakoś, z pomsty Bożéj; wnet i drugi po nim Henryk także się podniósł przeciw ojcu. A miał z sobą i Papieża rzymskiego i Bawarów i innych wielu.
Jam z ojcem cesarzem i Niemcami jego szedł, gdy nad Regenem pod miastem Racisboną, spotkaliśmy się z wojskiem synowskiém. W sierpniowy skwar zeszły się zastępy, a już syn między naszemi wielu miał swoich i cesarscy bić się nie chcieli, swoją krew przelewając.
A toć wszyscy pono wiecie, jak potém cesarza syn więził i zamorzył, bo ze strapienia i zgryzoty zmarł Henryk stary.
Nawet ciało jego potém z grobu Papież kazał wyrzucić. – Ze służby ojca poszedłem do syna, choć mi temu ojcobójcy służyć się nie bardzo chciało. Tegom jednak dopiął z tym synem, czego z ojcem nie mógłem, bośmy z nim pociągnęli na Włochy.
Byłem onych dni krwawych w Rzymie, gdyśmy się ledwie motłochowi zburzonemu obroniwszy, Papieża pojmali i zmusili go, aby czynił po woli cesarskiéj. Stałem przy tém gdy go Paskal biskup rad nie rad, ze łzy na oczach koronować musiał,