Klechdy polskie. Bolesław LeśmianЧитать онлайн книгу.
woli nogi moje brakiem onych trafnie dopasowanych przytułków upośledzić i marnotrawić! Otóż nie zmarnotrawię i nie upośledzę!
Tak rzekł i postanowił nóg swoich na dokuczliwą rozłąkę z butami nie narażać.
I nie naraził.
Zaraz mu na sercu ulżyło.
Pobiegł przez murawicę ku otworowi, którędy do podziemi był się przedostał.
Drabina wisiała, jak poprzednio, u samego pobrzeża otworu. Znów ci była skrócona i niecałkowita. Trzy jeno stopnie widniały na niej w świetle, które od spodu resztą złotawej fali doplusnąć zdołało.
Zafrasował się nieco Tajemnik niedostatkiem potrzebnych stopni i bezpowrotnością drogi przebytej.
Z tęsknotą utkwił wzrokiem na pierwszym stopniu. Przeniósł wzrok na drugi i na trzeci, a z trzeciego opuścił na to miejsce, gdzie dawniej czwarty stopień tak się w czas i pożytecznie z niczego uklecić czy też uciosać raczył.
Ledwo to uczynił, a czwarty stopień przybył, majstrując się bez niczyjej pomocy w oczach Tajemnika i utwierdzając się starannie na swym miejscu, jakby mu pilno było na świat przyjść znikąd i w poprzek drabiny znieruchomieć.
Tajemnik radosnym uśmiechem powitał jego narodziny pożądane i natychmiast wzrok, od tego stopnia oderwany, niżej nieco ze wspomnianą tęsknotą ugruntował.
Piąty stopień przybył bez omieszki17.
I w miarę jak Tajemnik wzrok swój z miejsca na miejsce przenosił, przybywały drabinie stopnie jeden za drugim, aż przybyły wszystkie.
Wówczas Tajemnik, ani chwili nie zwlekając, jął się po drabinie wspinać.
Buty czerwone niosły go wzwyż tak lekko i tanecznie, że w oka mgnieniu znalazł się na powierzchni ziemi.
Odetchnął wesoło i zajrzał do otworu.
Ale otworu już nie było, jakby nigdy nie istniał.
Dobrze to takiemu otworowi na świecie! – wywnioskował Tajemnik. – Inni trudzą się i kłopoczą, aby weń wleźć lub zeń wyleźć, a on tkwi sobie w ziemi bezczynnie i ani mu w myśli jakiekolwiek znijście lub wyjście, bo sam jest jednym i drugim.
Noc Zmartwychwstania nie przeminęła jeszcze.
Tu i ówdzie błękitniały niespokojne płomyki przesuszających się skarbów.
Czasem drzewo samotne zaskrzypiało, pacząc się od wonnej, przejrzałej wilgoci.
Czasem spróchniała gałązka, złamana w najkrótszym kolanku, spadała, nie chcąc, na ziemię i uderzała po drodze o pozostałe sęki i gałęzie, jakby rachując je w przelocie nie mogła podołać tej przygodnej rachubie.
A ciemność snuła się po krzewach, biegła po drogach leśnych, przemykała się bezdrożami i, odbita od ziemi, cwałowała ku górze, niby konno i na skrzydłach, i pławem, i samym zamysłem niepochwytnym…
Czułeś hen – ponad lasem jej piętra puste, w niebiosy wparte, a stojące otworem dla wszelkiej zmory wędrownej, bezprzytułkiem umęczonej, a nocą Zmartwychwstania zaskoczonej pomiędzy niebem a ziemią.
Tajemnik pośpiesznie pomknął lasem, na oślep drogę zgadując.
Buty czerwone niosły go, ujmując stopom trudu i zbytecznej mitręgi. Czuł się tak, jakby sam siebie wziął na barana, gwoli ułatwienia podróży, lub jakby w jednej osobie był i jeźdźcem, i wierzchowcem.
Biegł, popląsując, a buty co chwila, jakby dla większej zachęty, krzesały ognia podkówkami, skrząc się w ciemności i żarząc się swą czerwienią wiekuistą. Odblask purpurowy padał od nich na murawę i chwiał się na niej plamiście. Ten sam odblask ruchliwym swoim szkarłatem oświetlał od spodu twarz biegnącego Tajemnika.
Ktokolwiek by go teraz ujrzał z daleka, pomyślałby na pewno, że nogi jego objęte są pożarem, a twarz polśniona łuną.
Wybiegłszy z lasu, zboczył ze zwykłej drogi, aby ludziom czerwonymi butami w oczy nie zaświecić.
Skierował się ku bezdrożom i pustkowiom.
Stała tam lepianka opuszczona, która już się w połowie rozpadła.
Do jej wnętrza zawieruszył się Tajemnik.
W kącie leżało trochę siana i słomy. Tajemnik na sianie do snu się ułożył, a słomą buty starannie opatulił, aby poblask czerwieni wiekuistej nie zwabił do wnętrza przypadkowego przechodnia.
Zasnął po raz pierwszy w życiu obuty i dukatami obciążony.
Przespał resztę nocy i cały dzień następny, i wieczór.
I znów noc – druga z kolei – nastała, a on spał, pochrapując.
Byłby i tę noc przespał bez mała, bo go nadmiar szczęścia uznoił i przymusem sennym, niby jakimś opatrunkiem jedwabistym, na sianie znieruchomił, ale o samej północy dusza mu w ciele, jak w tej komorze ciemnej, niepokoić się zaczęła, a serce do piersi zapukało, niby do drzwi, snem właśnie zapartych.
Ocknął się, ale nie chciało mu się powiek, resztą snu oślepłych, na jawę rozewrzeć.
Nie chce się i nie chce.
Trwa tedy z powiekami zamkniętymi, aż tu nagle słyszy już to stąpanie czyjeś, już to nie słyszy nawet, jeno czuje i węszy czyjś pobyt we wnętrzu lepianki – pobyt sam przez się – bez żadnego stąpania, bez odgłosu, bez szmeru.
Nie umiałby nawet powiedzieć, czemu wyczuł czyjąś w pobliżu obecność, ale mógłby przysiąc, że ktoś tu nieopodal czy to stoi, czy też trwa, albo raczej tkwi tak, jak drogowskaz na rozstaju.
Postronił nieco jednej powieki, żeby oku dać szparę dla wyjrzenia, i natychmiast owa szpara zapełniła się przygodną cząstką oglądanego przedmiotu.
Rozszerzył Tajemnik szparę, aby całość obejrzeć. Obejrzał całość i dech zataił.
Przed nim na środku lepianki stał upiór barczysty, wąsaty i bosy.
Tajemnik stopy jego bose zauważył od razu.
Domyślił się, że stoi przed nim właściciel butów czerwonych.
I znowu doznał strachu na myśl, że zbliża się straszliwa chwila rozłąki z butami.
Ale tym razem strach nogi mu zdrętwił, a gardziel zdławił, niby powrósłem18 piekielnym.
W lepiance cisza, jakby nikogo nie było, choć dwóch w niej przebywa, bo każdy z tych dwóch swoją usilną zachowuje ciszę.
I łączą się obydwa w tej ciszy, i dwoją, każdy po swojemu zaczajony i po swojemu nieruchomy.
Choćby mi przyszło skamienieć, nie poruszę się pierwszy! – pomyślał Tajemnik. – Niech on się pierwszy poruszy, jeśli mu śpieszno do ruchu w ciemności.
W tej chwili właśnie upiór się poruszył.
Jego powłoka przejrzysta, ruchem z lekka wstrząśnięta, wydała ze siebie zapach mogilny, który pośpiesznie napełnił wnętrze lepianki i dosięgnął, jakby umyślnie skierowaną falą, nozdrzy Tajemnika.
Musiał teraz wdychać to zarażone powietrze, które za każdym westchnieniem coraz bardziej obezwładniało go i przepajało swym jadem.
Bierze mnie w swe trupie posiadanie! – pomyślał resztą sił wylękłych.
Upiór wąsa pokręcił, brwi przymarszczył, a potem dłonie odbydwie wyciągnął przed siebie, poruszając skwapliwie palcami, jakby chciał coś
17
18