Klechdy polskie. Bolesław LeśmianЧитать онлайн книгу.
jął się wsłuchiwać i nawykać do brzmienia tego głosu, aż wreszcie zrozumiał.
– Oddaj buty, oddaj buty! – rzęził bosy upiór.
Butów nie oddam! – pomyślał stanowczo i uparcie Tajemnik, ale się słówkiem jednym nie ozwał, bo i dech mu sparło, i język mu w gębie skołowaciał, i zgoła nie chciał należeć do rozmowy, chociaż się jego tyczyła i dokoła niego się obracała.
Starał się jeno zgadnąć, co ma czynić i czego się trzymać, aby się do rąk upiora nie dostać.
Zgadywał tak długo, aż zgadł.
Zgadł, że upiór wówczas tylko pochwycić go zdoła, gdy buty czerwone zobaczy.
W przeciwnym razie żadnego prawa doń nie poczuje, noc w lepiance przestoi, a nad rankiem, skoro trzeci kur zapieje, pierzchnie tak samo bosy, jak bosy się zjawił.
Buty były słomą starannie opatulone.
Chciał Tajemnik z pościeli siana garść zaczerpnąć, aby je na wszelki przypadek jeszcze doosłonić, lecz – mimo wysiłku – nie mógł ręką poruszyć.
Ręce miał bezwładne.
Zaduch trupi coraz bardziej zatruwał i przesycał jego ciało, na słomie poległe.
Spojrzał znów na upiora.
Upiór stał po dawnemu i wyciągał dłonie, i szeptał:
– Oddaj buty, oddaj buty!
Nie oddam, bom nie po to je nabył, aby oddawać! – pomyślał Tajemnik. – Możesz tu stać po prośbie aż do trzech kurów i trupim swoim zapachem pod sam nos mi kurzyć bez wytchnienia! Wiem, że mię nie tkniesz dopóty, dopóki się naocznie nie przekonasz o obecności na moich nogach skradzionego obuwia. A i to wiem, bratku z tamtego świata, że chętnie byś połowę swej wieczności oddał za to, żeby choć jeden, na ten przykład lewy, but wysunął mi się spod słomy i oczom twoim zalecił się w całym swym przepychu purpurowym.
Zaledwo to pomyślał, a uczuł nagle, że lewa noga zdrętwiała mu do reszty i bezwolnie, całym swym brzemieniem doczesnym osuwa się i ześlizguje z maluczkiej wysokości siennego barłogu na ziemię, jakby właśnie jej nieoględny właściciel – wbrew zabobonnym obyczajom – lewą nogą chciał wstać z posłania.
– Oddaj buty, oddaj buty! – zawołał głośniej upiór i, zda się, baczność swą natężył.
Tajemnik uczynił i zewnętrzny, i wewnętrzny, lecz zarówno bezskuteczny wysiłek, aby nieposłuszną nogę w tej podróży rozpaczliwej powściągnąć i jej zapędy samodzielne pohamować.
Noga odmówiła mu wszelkiego posłuszeństwa.
Bezwładny i bezsilny czekał na to, co się stanie za chwilę.
Wydało mu się, iż właśnie nogi uknuły przeciw niemu spisek niegodny i zdradziecki.
Przerażenie jego wzrosło, gdy zrozumiał, że nie nogi własne, jeno buty cudze, dając ujście swym nałogom tanecznym, zakrzątnęły się ciszkiem na podściółce siennej i – najwidoczniej – zdradzają nieprzepartą chęć skrzesania ognia podkówkami.
Taniec rozpoczął but lewy.
Rozpoczął nieznacznie, niemal niepostrzeżenie, jakby upajając się swym przedwstępnym do zamierzonego tańca zdążaniem.
Za nim w ślad podybał but prawy, wlekąc zawartą w jego wnętrzu a bezwładną i bezradną nogę Tajemnika.
Zachowanie się butów na podściółce siennej nie uszło zagrobowej uwagi czatującego upiora.
Pochylił się ku nim pilnie całym widmem swej nieważkiej a barczystej postaci, zabłysnął białkami swych spod ciemnej gwiazdy ślepi i wyciągnął chciwie zaczajone dłonie, które się czujnie najeżyły ruchliwymi palcami.
Zdołał Tajemnik z trudem głowy nieco wzwyż unieść, aby się własnej klęsce przyjrzeć.
Przyglądali się oba z jednakim natężeniem.
A buty coraz wyraźniej szły w tan, nie zważając na to, czy ów tan jest zgodny z obumarłą wolą i z opłakanym stanem nóg, które w nich tkwiły, jako dwa szczury wędrowne w nie byle jakiej pułapce.
Szły w tan i już kilka razy w swych słomianych powijakach popisały się próbnym a zręcznym podrygiem.
Coraz im przybywało ożywienia i ochoty beztroskiej, aż wreszcie, ześlizgnąwszy się całkowicie z posłania na ziemię, otrząsnęły ze siebie słomę natrętną, rozbłysły w ciemnościach swą purpurą wiekuistą i w sam nos pochylonego upióra skrzesały ognia podkówkami.
W oka mgnieniu upiór ułapił je oburącz i, pociągając wraz z nimi obutego a bezwładnego Tajemnika, wybiegł z lepianki na świat, nocą objęty.
Zanim Tajemnik zdążył zmiarkować, czy ma jeszcze buty na sobie, czy nie ma, upiór wraz z nim uniósł się w przestwory, przeciwstawiąc się barczyście wiatrom przeciwnym, które mu widocznie drogę utrudniały.
Polecieli.
Noc, choć wietrzna, jaśniała pogodą. A nadmiar pogody był tak wielki, że aż zgrozą na wysokościach przejmował. Gdziekolwiek okiem rzucisz – tam pogoda, w nieskończoność na oślep idąca. Ani w niej namysłu, ani zrozumienia siebie samej, ani żadnego w niebiosach opamiętania.
Po prawdzie mówiąc, trudno było i nieporęcznie Tajemnikowi gdziekolwiek okiem rzucić, bo wisiał nieborak do góry nogami, mając jedną otchłań pod sobą, a drugą nad sobą – i w obydwu onych otchłaniach czuł się zarówno obco i nieswojo.
Wąsaty upiór, ociężałym lotem sunąc się po gościnnych przestworach, dzierżył go wciąż za nogi, podeszwami obcisłych butów ku niebiosom strojnie zwrócone.
Wiekuisty szkarłat tych butów jarzył się po nocy i rozpraszał naokół odblaski, niby czerwone a zwiewne ochłapy zbytkownie panoszącego się płomienia.
Tajemnik poprzez cholewy sute wyczuwał dokładnie kurczowy uścisk łownych i czepliwych palców obrzmiałego śmiercią upiora.
Wisiał, głową ciężąc ku padołom i znosząc taką niewygodę w niebiosach, jak gdyby się w tych obszarach powietrznych z ciasnotą co chwila spotykał, bo ani tu stać, ani polec, ani usiąść po ludzku, jeno wisieć, jako ten powróz na kołku, z tą na domiar różnicą, że zamiast kołka – upiora ma się nad sobą, dla tym większej hańby i uprzykrzenia.
Tyle mi z tej przestrzenności, co innemu właśnie z szubienicy – pomyślał, smętnie zwisając. – Będę tak wisiał dopóty, dopóki mózgownica moja grzeszna, gdy jej dokuczy zbyt wisielcze w przestworach stanowisko, krwią się własną w końcu nie zachłyśnie. Wprawdzie upiorzysko chciwe dotąd jakoś butów mym nogom nie ujęło, aleć na pewno znajdzie w tej próżni dookolnej i chwilę odpowiednią, i miejsce stosowne, aby mię z butów wreszcie raz na zawsze ogołocić i nieobutego z wygód doczesnych na niewygody wiekuiste do krainy cieniów zapędzić. Będę się po onej krainie na bosaka wałęsał i u wrót raju, prośbując, wystawał!
Tak myślał rozgoryczony Tajemnik, starając się zwisać jak najwygodniej, aby przeciwnym przyrodzeniu położeniem duszy i ciała nie uszkodzić, aż tu nagle poczuł, że dukaty i talary, korzystając z odwrotnej jego względem siebie postawy, wysuwają się powoli ze wszystkich kryjówek, których im gościnnie udzielił.
Chciał tym zdrajcom ucieczkę nagłą dłońmi obiema zawczasu przeciąć, ale dłonie miał wciąż bezwładne.
A właśnie pierwszy stojniś złoty, najbardziej widać niecierpliwy, bez szmeru wymknął mu się zza pazuchy i, połyskując skupioną w swym szczupłym zaokrągleniu powierzchnią, powędrował kędyś