Ziemia obiecana. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
z beczki, a potem słuchali śpiewu, ona śpiewaczka – że…
– Zaczekaj, w tej chwili przyjdę! – przerwał Moryc, zerwał się i podszedł do tęgiego Niemca, który wszedł do restauracji i rozglądał się po sali.
– Gut Morgen56, panie Müller!
– Morgen! Jak się pan ma, panie… – odpowiedział niedbale i rozglądał się dalej.
– Pan szuka kogo? może ja będę mógł pana objaśnić – nastręczał się natarczywie Moryc.
– Szukam pana Borowiecki, tylko po to wszedłem.
– Będzie zaraz, bo ja właśnie czekam na niego. Może pan pozwoli do stolika. To mój kolega, Leon Kohn! – rekomendował.
– Müller! – rzucił z pewną dumą i przysiadł się.
– Kto by nie wiedział o tym! każde dziecko w Łodzi wie takie nazwisko – mówił prędko Leon, śpiesznie się zapinając i robiąc miejsce na kanapie.
Müller uśmiechnął się pobłażliwie i patrzał ku drzwiom, bo wszedł Borowiecki w towarzystwie, ale zobaczywszy go, towarzyszy zostawił przy drzwiach i z kapeluszem w ręku szedł do tego królika bawełnianego, po którego wejściu przyciszyło się w knajpie i wszyscy śledzili go z nienawiścią, zazdrością i dumą.
– Prawie czekałem na pana – zaczął Müller. Mam do pana interes. – Skinął głową Morycowi i Leonowi, uśmiechnął się do pozostałych, objął ręką w pas Borowieckiego i wyprowadził z knajpy.
– Telefonowałem do fabryki, ale mi odpowiedziano, że pan dzisiaj wyszedł wcześniej.
– Żałuję teraz bardzo – rzekł uprzejmie.
– Pisałem nawet do pana, sam pisałem – dodał mocniej, z wielką pewnością, chociaż na pewno wiedziano w mieście, że umiał zaledwie się podpisać.
– Nie odebrałem listu, bo zupełnie nie wstępowałem do mieszkania.
– Pisałem o tym, com już kiedyś wspominał. Ja jestem prosty człowiek, panie von Borowiecki, to ja powiem raz jeszcze i prosto: dam panu tysiąc rubli więcej, wstąp pan do mojego interesu.
– Bucholc dałby mi dwa tysiące więcej, abym tylko został – szepnął zimno.
– Dam panu trzy, no, dam panu cztery! słyszysz pan, cztery tysiące rubli więcej, to jest całe czternaście tysięcy rocznie, ładny grosz!
– Bardzo panu dziękuję, ale nie mogę przyjąć tak wspaniałej propozycji.
– Zostajesz pan u Bucholca? – zapytał prędko.
– Nie. Powiem otwarcie, dlaczego nie przyjmuję pańskiej oferty, ani nie zostaję w firmie – zakładam sam fabrykę.
Müller przystanął, odsunął się nieco, popatrzył i ciszej, z pewnym jakby szacunkiem zapytał:
– Bawełna?
– Nie powiem nic prócz tego, że żadnej konkurencji panu nie zrobię.
– Mnie jest ganz-pommade57, wszystkie konkurencje – wykrzyknął, uderzając się po kieszeni. – Co mi pan może zrobić, co mi kto może zrobić? Kto co zrobi milionom?
Borowiecki nic się nie odezwał, tylko uśmiechał się, zapatrzony przed siebie.
– Co to będzie za towar? – zaczął Müller, znowu ujmując go niemieckim obyczajem wpół. Spacerowali tak po asfaltowym, powybijanym chodniku, prowadzącym przez podwórze hotelowe do gmachu teatralnego, stojącego w głębi, oświetlonego wielką latarnią elektryczną.
Tłumy ludzi szły do teatru.
Powóz za powozem zajeżdżał przed hotelową bramę i wyrzucał ciężkich i przeważnie opasłych mężczyzn i bardzo wystrojone kobiety, które pootulane szły pod parasolami tym chodnikiem, oślizgłym od wilgoci, bo chociaż deszcz ustał już, ale gęsta lepka mgła opadała na ziemię.
– Pan mi się podoba, panie von Borowiecki – mówił Müller, nie doczekawszy się odpowiedzi – tak mi się pan podoba, że jak tylko pan zrobi klapę, to zawsze znajdzie pan u mnie miejsce na jakie parę tysięcy rubli.
– Teraz dałby mi pan więcej?
– No, bo teraz pan jesteś dla mnie więcej wart.
– Dziękuję za szczerość – uśmiechnął się ironicznie.
– Ale ja pana nie chciałem obrazić, ja mówię tak, jak myślę – usprawiedliwiał się gorąco, dojrzawszy ten uśmiech.
– Wierzę. Skoro zrobię klapę raz, to tylko dlatego, żeby drugi raz jej nie zrobić.
– Pan jesteś głowa, panie Borowiecki, pan mi się ogromnie podoba. My razem moglibyśmy robić dobre interesy.
– Cóż, kiedy musimy je robić osobno – zaśmiał się, kłaniając nisko jakimś damom przechodzącym.
– Ładne kobiety te Polki, ale mają. Moda też ładna.
– Bardzo ładna – powiedział poważnie, podnosząc na niego oczy.
– Ja mam myśl! ja ją panu kiedy indziej powiem – zawołał tajemniczo. – Masz pan miejsce w teatrze?
– Mam krzesło, przysłali mi dwa tygodnie temu.
– Nas tylko troje będzie w loży.
– Są i panie?
– One już w teatrze, a ja umyślnie zostałem, aby się widzieć z panem, no i na nic moje plany. Do widzenia, pan zajrzy do loży?
– Z pewnością, będzie to dla mnie bardzo przyjemnym obowiązkiem.
Müller zniknął w drzwiach teatru, a on powrócił do restauracji. Nie zastał już Moryca, który przez garsona kazał powiedzieć, że czeka w teatrze.
W bufecie, gdzie poszedł napić się wódki, bo czuł się dziwnie zdenerwowanym, nie było prawie nikogo, prócz Bum-Buma, który przysłonięty gazetą drzemał w kącie.
– Bum, nie idziesz pan do teatru?
– Te, po co mi to. Bawełnę oglądać, przecież ich znam. Pan idzie?
– A zaraz.
Jakoż i wyszedł, odnalazł swoje miejsce w pierwszym rzędzie obok Moryca i Leona, który zawzięcie kłaniał się i lornetował jakieś blondynki, siedzące na pierwszym piętrze.
– Krasawica pierwszy sort, ta moja blondynka, patrz Moryc.
– Znasz ją bliżej?
– Czy ja ją znam bliżej? ha, ha, ha, ja ją znam bardzo bliżej! Poznaj mnie z Borowieckim.
Moryc ich poznajomił zaraz.
Leon chciał coś mówić, już nawet klepnął w kolano Moryca, ale Borowiecki wstał i odwrócony twarzą do sali zapełnionej od góry do dołu najlepszą, na jaką tylko było stać Łódź publicznością, przyglądał się uważnie, co chwila kłaniając się to lożom, to krzesłom, niesłychanie dystyngowanym ruchem głowy.
Stał spokojnie pod ogniem lornetek i spojrzeń, jakie w niego uderzały ze wszystkich stron teatru, który wrzał niby ul świeżo obsadzonym rojem.
Jego wysoka, rozrośnięta, bardzo zgrabna postać rysowała się wykwintną sylwetką.
Piękna twarz, o bardzo typowym, wydelikaconym rysunku, ozdobiona prześlicznymi wąsami starannie utrzymywanymi i usta o spodniej wardze silnie wysuniętej i pewna niedbałość w ruchach i spojrzeniach, czyniły go typem dżentelmena.
Nikt
56
57