Ziemia obiecana. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
starego rozpustnika, chodził po całej knajpie, powłócząc drgającymi tabetycznie nogami, przyczepiał się do rozmaitych grup, gadał dowcipy, z których sam śmiał się najgłośniej, albo usłyszane kawały roznosił i powtarzał z lubością, poprawiał obu rękami binokle, witał się prawie ze wszystkimi wchodzącymi, a przynajmniej połową, podchodził do bufetu, słychać było bardzo często jego chrapliwy, rozłażący się głos.
– Panno Ani, koniaczek – i trzaśniecie dłonią w pięść zaciśniętą.
Moryc przebiegł oczami „Zeitung”, niecierpliwie spoglądał na drzwi. Czekał na Borowieckiego. Wstał wreszcie, bo zobaczył w drugim pokoju znajomą twarz.
– Leon, kiedyś przyjechał?
– Dzisiaj rano.
– Jakże ci poszedł sezon? – pytał, siadając obok niego na zielonej kanapce.
– Świeeeetnie! – wyciągnął nogi na krzesełku i rozpiął kamizelkę.
– Myślałem dzisiaj o tobie, a nawet wczoraj z Borowieckim mówiliśmy.
– Borowiecki! ten od Bucholca?
– Tak.
– On wciąż drukuje swoje bojki? Słyszałem, że ma założyć na siebie.
– Dlatego właśnie mówiliśmy o tobie.
– I co, wełna?
– Bawełna!
– Sama?
– Co to można dzisiaj wiedzieć.
– Pieniądze jest?
– Będą, a tymczasem jest coś więcej, kredyt…
– Do spółki z tobą?
– I z Baumem, znasz Maksa?
– Ojej! W tym wekslu jest feler, jeden żyrant niepewny! Borowiecki – dodał po chwili.
– Dlaczego?
– Polaczok! – rzucił dosyć pogardliwie i wyciągnął się prawie na kanapce i na krześle.
Moryc roześmiał się wesoło.
– To ty go wcale nie znasz. O nim dużo się w Łodzi będzie mówić. Ja w niego, że zrobi gruby interes, tak wierzę jak w siebie.
– A Baum, cóż to?
– Baum jest wół, jemu trzeba dać się wyspać i wygadać, a potem dać robotę, będzie robił jak wół, a zresztą on wcale nie jest głupi. Ty mógłbyś nam dużo pomóc i sam dużo byś zarobił. Nam już dawał oferty Krongold.
– Idźcie do Krongolda, to wielka osoba, on się zna ze wszystkimi bałaganami, które kupują długiego towaru za sto rubli rocznie; to jest wielki reisender49 na Kutno, na Skierniwice. Zróbcie z nim interes, ja się nie narzucam! Ja mam co sprzedawać, ja mam list przy sobie Bucholca, on mi chce powierzyć agenturę swoich towarów na cały Wschód, a jakie warunki mi daje! – i zaczął gorączkowo rozpinać się i szukać po wszystkich kieszeniach tego listu.
– Wiem o tym, nie szukaj. Borowiecki mi wczoraj mówił, bo to on poradził ciebie Bucholcowi.
– Borowiecki! Naprawdę? Dlaczego?
– Bo on jest mądry i myśli o przyszłości.
– I tak sobie, przecież za taki interes mógłby grubo zarobić. Ja sam dałbym dwadzieścia tysięcy bares geld50, jak tu siedzę. Co on w tym ma? i do tego my się prawie nie znamy.
– Co on w tym ma, to on ci sam powie, ale tylko tyle ci powiem, że gotówki nie weźmie.
– Szlachcic! – szepnął z pewnym drwiącym politowaniem Leon i splunął na środek pokoju.
– Nie, on tylko mądrzejszy od najmądrzejszych reisenderów i agentów na cały Wschód – odpowiedział Moryc, dzwoniąc nożem w kufel. – Dużoś sprzedał?
– Za kilkadziesiąt tysięcy, kilkanaście tysięcy gotówki, a reszta najlepsze weksle, bo na cztery miesiące z żyrem Safonowa! Jedwabny interes – uderzył Moryca w kolano z zadowolenia. – Mam i dla ciebie obstalunek. Widzisz, co to przyjaźń.
– Na ile?
– Razem ze trzy tysiące rubli.
– Długi czy krótki towar?
– Krótki.
– Weksel czy nachname51?
– Nachname? Zaraz ci dam zamówienie – zaczął przewracać w olbrzymim, zamykanym na klucz pugilaresie52.
– Co ci mam dać?
– Jeżeli gotówka, to wystarczy jeden procent, po przyjacielsku.
– Gotówki teraz potrzebuję na gwałt, mam wypłaty, ale w ciągu tygodnia zapłacę.
– Dobrze. Masz zamówienie. Wiesz, w Białymstoku spotkałem Łuszczewskiego, przyjechaliśmy razem do Łodzi.
– Gdzież ten hrabia jedzie?
– Przyjechał do Łodzi robić interes.
– On! Ma widać za dużo; trzeba się z nim zobaczyć.
– Nic nie ma, przyjechał się dorobić czego.
– Jak to nic nie ma, przecież jeździliśmy całą bandą z Rygi jeszcze do jego majątków. Był pan na gruby sposób! I nic mu już nie zostało?
– Zostało! trochę gumy z powozów na kalosze! Ha, ha, ha, kapitalny witz53 – uderzył go w kolano.
– Cóż zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.
– A on teraz liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny człowiek.
– Mniejsza z nim. Napijesz się?
– Warto by przed teatrem.
– Kelner, koniak, kawior, befsztyk po tatarsku, porter oryginalny, gallopp!
– Bum-Bum, chodź-no pan do nas! – krzyknął Leon.
– Jak się pan ma, jakże zdróweczko, jakże interesiki! – wykrzykiwał, ściskając mu rękę.
– Dziękuję, bardzo dobrze. Przywiozłem dla pana umyślnie z Odessy coś – wyjął z pugilaresu rysunek pornograficzny i podał.
Bum-Bum poprawił obu rękami binokle, wziął rysunek i zanurzył się w nim cały z lubością. Twarz mu poczerwieniała, mlaskał językiem, oblizywał swoje sine, opadnięte wargi, trząsł się cały z zadowolenia.
– Cudowne, cudowne. Niebywałe! – wykrzykiwał i powlókł się pokazywać wszystkim.
– Świnia – mruknął Moryc niechętnie.
– Lubi dobre rzeczy, a że jest znawcą…
– Nie poznałeś znowu kogo? – zapytał nieco ironicznie.
– Czekaj!… – trzaskał w palce, potem w kolano Moryca, uśmiechnął się i z pugilaresu, z pomiędzy rachunków i not wydobył fotografię kobiety.
– Co? Ładna maszyna? – mówił z najwyższym zadowoleniem, przymrużając oczy.
– Tak.
– Prawda! Ja zaraz pomyślał, że będzie ci się podobać. To Francuzeczka, a!
– Wygląda na Holenderkę, ale krowę,
49
50
51
52
53