Infantka. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
męzki rodu Jagiellońskiego potomek – Zygmunt August. U wezgłowia jego nie miłość i przywiązanie, nie wierne serca i ludzie oddani mu czuwali, ale chciwe dłonie, wystygłe piersi, nienasycone żądze.
Szybkim krokiem od wrót zamkowych oddaliła się posłanka na drugie ciche podwórze, które budowle starsze i mniej foremne otaczały. Ciągnęły się tu mury głównej budowy, połączone z nią, a pomiędzy niemi przejścia, wschodki, galeryjki, sklepienia świadczyły, że wieki kleciły to gniazdo, a każde pokolenie uścielało je wedle potrzeby.
Ciemnymi zaułki szła śmiało posłanka, a stary Żegota kord trzymając w ręku pogotowiu, towarzyszył jej aż do oddzielnego dziedzińczyka, który budowę jedną opasywał. W murze były i tu wrota. Zbrojny stróż zapukał do nich, wpuścił dziewczę i nie mówiąc słowa, sam poszedł dalej.
Naprzeciw powracającej Dosi, z kagankiem w ręku wyszła niemłoda kobieta, przygarbiona nieco, odziana ubogo, z twarzą jakąś wypłakaną i smutną.
– Królewna? – zapytała Dosia.
– Układliśmy ją do snu – szepnęła stara. – Znowu to oko rwało i głowa ją bolała strasznie. Żalińska materacyk położyła z rumianku, obwiązaliśmy chustynką szafranową. Bóg wie! ulży jej może!
No a król?
Dosia poruszeniem głowy dwuznacznem odpowiedziała, jakby o nim nie wiele co mówić było.
Zatrzymały się tak obie w podwórku, którego mur jeden wychodził w stronę Wisły i ogrodu, a po nad nim zielone drzew i krzewów gałęzie widać było.
W budynku, przed którym stały, nie świeciło się nigdzie, stał czarny ze swymi murami gdzieniegdzie z tynku pozdzieranymi.
– W izbach u nas jeżeli nie zimno, to zaduszno – odezwała się przybywająca Dosia – a tu powietrze wiosenne takie miłe, nie chciałoby się do komory, bo i sen powiek się nie ima.
Stara kobieta, która kaganek osłaniając ręką, na swą towarzyszkę patrzała ciekawie, szepnęła cicho.
– Kto go tam wie, gdzie teraz bezpieczniej? Powietrze wiosenne zawsze zimnicę daje, a no i mór idzie, człowiek boi się nawet oddychać. Lada wiatr przynieść może licho.
– A! wstydźże się Maciejowa – żywo przerwała jej Dosia. – Powietrze! powietrze! Jakby to czasu moru Pana Boga nie było, bez którego woli człowiekowi włos nie spadnie z głowy.
Ja się moru nie boję! a każe Bóg życie dać, wola Jego!
Stara zaczerwienionemi oczyma ciekawie, z poszanowaniem spojrzała na dziewczę.
– A! wy bo się niczego nie boicie, nikogo nie lękacie – szepnęła. – Ale niemal wszyscy młodzi tak śmiałkują, dopóki ich życie trwogi nie nauczy. Nie igraj i ty, abyś się nie doigrała.
W tej chwili blask kaganka padł na twarzyczkę śmiałej dziewczyny i całą ją czarodziejsko oświecił.
Czy światło to uczyniło ją tak piękną? Stała słuchając i patrząc na starą z takim wyrazem męztwa i ufności w Bogu i sobie, a tak jej z tem było heroicznie pięknie, iż zdawała się jakąś nadziemską, przez malarza wymarzoną istotą, zjawiskiem, które chwilę błysnąwszy, zniknąć i w mrokach rozpłynąć się miało.
Ta nadzwyczajna piękność Dosi musiała się nawet starej babusi wydać zachwycającą, gdyż mimowoli wykrzyknęła.
– A! jaka ty jesteś piękna!
Dosłyszała Dosia tych słów cichych, zwiesiła główkę smutnie, brwi się jej ściągnęły i rzekła tęskno.
– Pan Bóg mnie tą pięknością pokarał, na co się ona zdała?
Stara przypomniawszy sobie kaganek, który trzymała w ręku, dmuchnęła nań i zgasiła. Ciemność otoczyła je.
– A Żalińska? – zapytało dziewczę.
– Siedzi przy królewnie, pilnując, czy się nie przebudzi a nie zapotrzebuje czego.
– Gdzież reszta dworu?
– Rozeszli się, gdzie który chciał albo musiał – mówiła stara. – Niektórzy już i chrapać muszą.
– Idźże i ty zasnąć, moja Maciejowa – dokończyła Dosia. – Mnie się chce siąść jeszcze trochę tu na ławie u drzwi i spocząć na świeżem powietrzu, w komorach mi jakoś duszno. Sen nie bierze.
Posłuszna Maciejowa, milcząc, z kagankiem wsunęła się po cichu we drzwi, a Dosia z głowy na ramiona opuściwszy rańtuch, zbliżyła się ku ścianie, znalazła ławę i siadła na niej, ręce na kolanach załamawszy.
Cicha noc majowa, która nawet o północy nigdy zbyt czarną nie jest, miasto i zamek usypiała.
Z każdą chwilą milczenie stawało się uroczystsze, szmery dolatujące zdala rzadsze i słabsze.
Dosia z oczyma wlepionemi w niebo, dobyła różańca i miała się zacząć modlić, gdy blizko niej, z za węgła kroki słyszeć się dały.
Z niechęcią i obawą zwróciła wzrok w tę stronę, lękała się, aby natręt jaki nie spłoszył jej z tego kątka, w którym spocząć sobie obiecywała.
Chód był powolny, stąpanie dawało poznać mężczyznę.
Wkrótce też z za węgła wyszedł słuszny, silnie i foremnie zbudowany, zręcznie się poruszający człowiek, otulony narzuconą na ramiona opończą, z głową nakrytą małą, od niechcenia włożoną magierką. Krokiem powolnym posuwał się naprzód zadumany.
Chociaż twarzy rozpoznać nie było można, Dosia zobaczywszy go, zerwała się uciekać, gdy nadchodzący obejrzał się, poznał ją i uchylając czapeczki, rzekł cicho.
– Niechaj panienka nie ucieka, ja pójdę precz.
Głos był łagodny i sympatyczny, Dosia przysiadła na ławeczce mrucząc:
– Będę przecież musiała iść, bo mi po nocach w rozmowy wdawać się nie przystało.
– Ale ja dla porządku obejść muszę dokoła, aby się ludzie nie rozpuszczali – rzekł zatrzymując się mężczyzna.
Dziewczę nie odpowiedziało i słychać tylko było paciorki różańca uderzające o siebie w jej rękach.
Mężczyzna stał, odejść mu się jakoś nie chciało.
– Ani we dnie ani wieczorem, nigdy mi panna Dorota rozmówić się z sobą nie pozwala! – westchnął. – A, takbym tego pragnął.
– Przynajmniej nie dziś i nie tu pora do rozmowy – niecierpliwie i prawie gniewnie odparło dziewczę. – Idź pan swoją drogą, a nie, to ja będę musiała.
– Idę już, idę – zawołał mężczyzna – ale na rany Chrystusowe, kiedy ja będę miał to szczęście…
Nie dała mu dokończyć dziewczyna.
– A! szczęście! co za szczęście! Nigdy! nigdy! – zawołała nadąsana, zerwała się z ławki, wpadła we drzwi i zatrzasnęła je za sobą.
Mężczyzna machinalnie poprawił czapeczkę na głowie, ujął się za wąs i pokręcił go, przebąknął coś i szedł dalej powoli obejrzeć podwórze i otaczające go stajnie i szopy.
Zwolna tak, bacznie przesuwał się nasłuchując, pomiędzy budowlami, popróbował gdzieniegdzie drzwi i wrót, zaglądnął do komórek pół otwartych, z których go dochodziło chrapanie, i okrążywszy budynki, drugą stroną od tyłu wszedł do głównego korpusu przez sień ciemną zdążając do komory, w której się świeciło.
Choć