Infantka. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
do jakiejś izby klasztornej.
Na jednym z tarczanów, opończą okryty, zwinięty w kłębek leżał człowiek, który posłyszawszy drzwi skrzypnięcie podniósł głowę na pół łysą z wąsami ogromnemi, z policzkami obwisłemi i znużonemi, zapadłemi oczyma.
Zobaczywszy wchodzącego już się, na drugi bok obróciwszy, spać chciał kłaść, gdy usłyszał z piersi jego dobywające się westchnienie ciężkie.
Ziewnął, podniósł się, wyciągnął, oczy przetarł, splunął i usiadł na łóżku.
– Waść, mości Talwoszu, wzdychasz tylko a wzdychasz, piersi sobie mordujesz, do czego się to zdało?
– Myślisz, mój miły Bobolo, że ja to z dobrej woli czynię? – odparł przychodzący, który zrzuciwszy opończę i czapeczkę na swój tarczan, zbliżył się do ognia aby go poprawić i pokazał się młodym i przystojnym, mężnego wyrazu twarzy człowiekiem.
– Gdzieżeś znów u licha po nocy wędrował – zapytał Bobola ziewając. – Masz jakiego języka? dopytałeś co?
– Tyle tylko żem najrzał Dosię, która mnie połajawszy, uciekła – rzekł młody Talwosz. – Obszedłem szopy i stajnie, bo dziś nikomu wierzyć nie można, wszystko się rozprzęga.
To mówiąc, gdy raz jeszcze westchnął, Bobola splunął gniewnie.
– Panna Dorota ci w głowę zajechała! – odezwał się. – Rozumu nie masz! albo to pora o amorach myśleć, gdy taka bieda dokoła i na śmierć się raczej sposobić potrzeba, bo nas tu dalej, dalej powietrze wszystkich podusi w tych murach.
– Niechajby już, niechaj! – machając ręką rozpaczliwie odparł Talwosz – mnie, dalipan, życie zbrzydło.
– Dla jednej podwiki! – zawołał z oburzeniem stary Bobola. – Ale, wstydziłbyś się. Przecież panu Talwoszowi nie lada szlachcicowi, dobrego rodu, o innej przyszłości i krescytywie myślećby się godziło, a nie świat sobie zawiązywać jedną taką dzierlatką, u której tyle tylko, że liczko kraśne.
– Jak Bóg miły ci, Bobolo – przerwał młody – zaklinam nicże mi przeciw niej nie mów! Klnę się gardłem, drugiej takiej chyba nie ma na świecie!
Siedzący na łóżku, przygarbiony, rozespany Bobola, który obie ręce trzymał oparte o krawędź tarczana, podniósł zwolna oczy na towarzysza. Patrzył, patrzył i minę zrobił wyrażającą politowanie, jakby chciał mówić:
– Żal mi cię biedaku! Do tego to już przyszło?
– Słuchaj Talwosz – odezwał się głośno. – Dotąd sądziłem, żeś ty się tak mimochodem zadurzył w niej, jak to się codzień młodym zdarza, a jutro, gdy cię królewna na Litwę odprawi, wywietrzeje to z głowy, ale ty na prawdę szalejesz.
– A! na prawdę! na prawdę! – potwierdził Talwosz, który siadł u ognia na nizkiej ławeczce. – Mów sobie co chcesz, mój koniuszy, łaj mnie kiedy wola, Dosi drugiej, równej jej nie było i nie będzie.
– Urodą, rozumem, dowcipem, nie ma co mówić – zawołał Bobola – przechodzi inne, co prawda, prawda. Ale ja w dziewczynie tej śmiałości, tego zuchwalstwa, tego rwania się naprzód nie lubię. Na kozaka patrzy.
Talwosz głową potrząsał.
– Rycerskiego ducha niewiasta – zawołał z uniesieniem.
– Dziewczynie młodej ten duch nie przystał – odparł Bobola surowo.
– Teraźniejszego czasu i kobietom serce urasta, tak nas bieda przygniotła, a my zniedołężnieli – począł Talwosz.
Ale, posłuchaj Bobolo, dobrze, że się o tem zgadało. Tyś się już przespał, a mnie się wcale spać nie chce.
Obiecywałeś mi tyle razy o tej Dosi relacyę. Ja nie od tak dawna na dwór przybywszy, tyle tylko wiem, że ją królewna wychowała, że ją lubi, a ona za swą panią życie dać gotowa.
Ale zkądże ona! co ona?
Bobola nie ruszając się z łóżka, poprawił się tylko i usiadł wygodniej.
– Prawdą a Bogiem – począł – ja przeciw niej nie mam nic, ale mi żal ciebie, bo ty na prawdę myślisz o niej, a ona, choćby jak piękną i poczciwą była, za żonkę, nikomu się nie zda.
U nas żona, prawda, męztwo musi mieć i rozum, gospodarną być, ale my się ciągle po światu włóczymy, ona za nas i za siebie gniazda powinna strzedz i spokojnego ducha w sobie piastować. Na naszych żonach wszystko, ale w domu. Tej domu będzie mało.
Szlachcic u siebie na wsi gościem. Jak nie na pospolite ruszenie, to na komisye, na deputacye, na zjazdy, na urzędy iść musi. Póki korda dobyć ma siłę, z konia nie zsiada.
Więc jejmość koło domu, koło roli, koło interesów i do sadu i do robotnika musi iść i za męża i za siebie i do tańca i do różańca.
Talwosz nie przeczył i nie odpowiadał.
– Myślisz że taka twoja Dosia na wsi we dworze wytrzyma? – dodał Bobola.
– Ona? – wyrwało się Talwoszowi – ona z siebie uczyni co zechce! Ale daj pokój, nie o tem mowa. Obiecaliście mi o niej coś więcej powiedzieć niż ja wiem, bądźcież łaskawi.
Bobola głowę pocierał.
– Gdyby cię to mogło wyleczyć z tej niedorzecznej miłości – westchnął. – Co ja wiem, czemużbym ci powiedzieć nie miał? Nikt mnie o tajemnicę nie prosił.
Znacie naszą królewnę Annę? Serce ma złote a szczęścia do ludzi ani za grosz. Piękna była i jest jeszcze nie szpetną, a oto jej już pięćdziesiąty podobno roczek dochodzi, nikt się prawie o nią nie starał. Inne, młodsze przed nią powychodziły. O tę się nikt ani dowiedział. Król nasz August losem się jej nie zajął, ona o siebie nie troszczyła się.
– Katarzyny, królowej szwedzkiej losu nie ma pono co zazdrościć – przerwał Talwosz – ta się mało nie na śmierć zamęczyła nim doszła przez więzienie ciężkie do królestwa. A mało co że ją carowi moskiewskiemu nie wydał ten szalony Eryk.
– Ale, wszelako dziś króluje – odparł Bobola. – Zofia wyszła też niezgorzej za Brunświckiego, o innych nie mówię, ta została na koszu.
Coby ją brat, sierotę, miał kochać więcej, dziś przyszło do tego, że o tę Zajączkowską się pogniewawszy, gadać do niej nie chce.
– Ale cóż to wszystko ma do Dosi? – zapytał Talwosz.
– No, poczekaj, to jest exordium – mówił spokojnie Bobola.
– U naszej królewnej, niby to dla usługi, a w rzeczy przez litość pobranych, zawsze sierot i wychowanic bywało dosyć, co je utrzymywała, uczyć kazała i wyposażała. Wszak i ta Zajączkowska… ale dać jej pokój.
Otóż byliśmy, pomnę, w Krakowie, lat temu nie pamiętam ile, będzie około dziewięciu może, gdy raz przyszedłszy z miasta stara Zakrzewska, która naówczas ochmistrzynią była przy fraucymerze, powiada królewnie: Tomci na mieście cudne dziecko, dziewczyninę widziała, choć malować. Gdyby aniołek piękna, ale odarta, w łachmanach, żal się Boże, jak zbiedzona. Szlachcic ją tu przywiózł, przez miłosierdzie wziąwszy z odbitych Tatarom jeńców. Nikt się do niej nie chciał przyznać. Radby ją, słyszę, komu oddać, ale nikt się nie zgłasza.
Spojrzała na królewnę, która natychmiast odpowiedziała.
– Każcie tego szlachcica z dzieckiem na zamek przywołać.
Zakrzewska, litościwego też serca kobieta, pchnęła zaraz pacholika na miasto.