Chłopi. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
odpowiadała stara spokojnie i chodziła oczami za Jagną, która pod oknem motała na motowidło przędzę w parniki, a była dzisiaj tak urodna, że wójt, chłop młody jeszcze, spoglądał na nią łakomymi oczami – ale w końcu zaczął:
– Że to plucha, błocko i ćma, tośwa z Szymonem wstąpili do was po drodze; przyjęliście nas godnie, ugościli dobrym słowem, to cheba co stargujemy u was, matko…
– I we świecie coś niecoś stargować można, ino poszukać trza…
– Prawdęście rzekli, matko, jeno nic nam po szukaniu, bo u was widzi się nam najlepiej.
– Targujcie – zawołała wesoło.
– Jałowicę byśmy na ten przykład zatargowali.
– Ho, ho! Drogo stoi; nie na byle jakim postronku ją powiedzie!
– Ze śrebła poświęcanego mamy powrózek, a z takiego to choćby i smok, a nie zerwie się… No, wiela, matko? – i jął wyciągać butelkę z kieszeni…
– Wiela? Niełacno to rzec! Młódka, a na dziewiętnastą zwiesnę jej idzie, dobra i robotna, że mogłaby jeszcze roków parę postać u matki…
– Płone to stanie – bo bez przychówku, płone…
– La drugiej to i przy matce o to nietrudno! – szepnął Szymon. Wójt się roześmiał głośno, a stara błysnęła ino oczami i rzekła prędko:
– Szukajcie drugiej, moja może poczekać.
– Juści, że może, ale my nie znajdziemy urodniejszej i u lepszej maci!
– Rzekliście!…
– Ja, wójt, to wama mówię, to wierzcie… – Wyciągnął kieliszek, wytarł go połą kapoty, nalał w niego araku i rzekł poważnie: – Słuchajcie, Dominikowa, pilnie, co wama powiem; urzędnik jestem i moje słowo to nie ten ptaszek, co se pisknie, fiuknie i tylaś go już widział! Szymon, też wiadomo, kto jest – nie obieżyświat żaden, ino gospodarz, ociec dzieciom i sołtys!… Miarkujcie se ino, jakie figury do was przyszły i z czym, miarkujcie!
– Dyć wiem, Pietrze, i uważam.
– Mądraście kobieta, to i to wiecie, że prędzej czy później, a Jaguś z domu iść musi na swoje, tak już Pan Jezus postanowił, że ojce dzieci chowają la świata, nie la siebie.
– Oj prawda, prawda, ty matko
Cackaj, czesz, strzeż
I jeszcze dopłać komu —
Żeby wziął z domu…
– Tak już na świecie jest, to i nie zmieni. Chyba kapkę przepijemy, matko?
– A bo ja wiem?… Niewolić jej nie będę, cóż, Jaguś, odpijesz?…
– I… ja ta wiem… – pisknęła odwracając do okna zaczerwienioną twarz.
– Posłuszna! Pokorne cielę dwie matki ssie… – dorzucił Szymon poważnie.
– W wasze ręce, matko!
– Pijcie z Bogiem, aleście jeszcze nie rzekli, kto taki? – powiedziała, że to nieobyczajnie wiedzieć naprzód, nie od dziewosłębów.
– Kto? A sam ci Boryna! – wykrzyknął przechylając kieliszek.
– Stary! Wdowiec! – wykrzyknęła niby z zawodem.
– Stary! Nie obrażajcie Pana Boga! Stary, a sąd miał jeszcze niedawno o dziecko!
– Prawda, ino że to nie jego było.
– Jakże, gospodarz taki i zadawałby się z pierwszą lepszą! Pijcie, matko…
– Wypić bym wypiła, ino że to wdowiec, a staremu prędzej z brzega do Abramka na piwo, to potem co?… Dzieci macochę wyżeną i…
– Mówili Maciej, coby bez zapisu nie było… – mruknął Szymon.
– Przed ślubem chyba!
Dziewosłęby zmilkli, dopiero po chwili wójt nalał nowy kieliszek i zwrócił się z nim do Jagny.
– Napij się, Jaguś, napij! Chłopa ci raimy kiej dąb, panią se będziesz i gospodynią na wieś całą, no, w twoje ręce, Jaguś, nie wstydaj się…
Wahała się, czerwieniła, odwracała do ściany, ale w końcu, przysłoniwszy twarz zapaską, upiła ździebko i wylała resztę na podłogę…
Wtedy kieliszek obszedł wszystkich po kolei. Stara podała chleb, sól, a w końcu i wędzonej, suchej kiełbasy na przegryzkę.
Przepili parę razy z rzędu, aż oczy pojaśniały wszystkim i języki się rozwiązały. Jagna ino uciekła do komory, bo nie wiada czemu chycił ją płacz, że aż przez ścianę słychać było chlipanie.
Stara chciała do niej bieżyć, ale ją wójt zatrzymał.
– I ciele beczy, kiej je od maci odsądzają… zwykła to rzecz. Nie we świat idzie, nie na drugą wieś, to się z nią jeszcze cieszyć będziecie… Nie będzie jej nijaka krzywda, to ja, wójt, wama mówię – wierzcie…
– Juści… inom se myślała zawdy, wnuczków się doczekam na pociechę…
– Nie turbujcie się, jeszcze się żniwa nie zaczną, a już pierwszy będzie…
– Pan Jezus to tylko wie przódzi, nie my, grzeszni! Zapiliśmy, prawda… a mnie tak jakoś żałośliwie na sercu kiej na pochówku…
– I nie dziwota, jedynaczka z domu, to waju się już za nią cni… Jeszcze ździebko, na frasunek! Wiecie, pójdziem wszystkie do karczmy, bo mi już ano wódki zbrakło, a i tam pan młody kiej na wąglikach wyczekuje.
– W karczmie to zrękowiny będziemy odprawiać?
– Po staremu, jak ojce nasi robili, ja, wójt, wama to rzekłem – wierzcie.
Kobiety się ździebko przyodziały świąteczniej i wnet wychodzili.
– A chłopaki to ostaną? Siostrzyne zmówiny, to i la nich uciecha – zauważył wójt, że to parobki żałosne miny mieli i poglądali na mać niespokojnie.
– Trudno dom na boskiej Opatrzności ostawić.
– Przyzwijcie ano Agatę od Kłębów, to przypilnuje.
– Agata już na żebry poszła. Zawoła się kogo po drodze. Chodźta, Jędrzych, i ty, Szymek, a kapoty weźta; cóż to jak te dziadaki iść chceta?… A niech się ino któren spije… to popamięta. Krowy jeszcze nie obrządzone, świni trza kartofli utłuc – baczcie o tym.
– Baczym, matulu, baczym! – szeptali trwożnie, choć chłopy były pod powałę i rozrosłe jako te grusze na miedzach, ale słuchali się matki kiej wyrostki, bo ich żelazną ręką za łby trzymała, a jak było potrza, to choćby i po stołku, a do kudłów sięgła i po pyskach sprała, a posłuch musiał być i uważanie.
Poszli do karczmy.
Noc już była ciemna, że choć oko wykol, zwyczajnie w pluchy jesienne. Wiatr szedł górą i bił w czuby drzew, że ino się kolebały i aż kładły na płoty z szumem; staw huczał i tak się ciepał, że bryzgi rozbite w pianę padały na środek drogi i nierzadko chlustały na twarze idących.
W karczmie też widno nie było, a wiater przez wygniecioną szybkę zawiewał, aż ta lampka na sznurku za szynkwasem kolebała się kiej kwiat złoty.
Boryna się do nich rzucił witać, a całować, a obłapiać z gorącością, że to zmiarkował, iż Jaguś jakby już jego.
– A Pan Jezus