Эротические рассказы

Chłopi. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
karmelków i wtykał je Jagusi w garście. – Naści, Jaguś, słodziusieńkie są, naści.

      – Hale… szkodujecie się… – Wzdragała się.

      – Nie bój się… stać mnie na to, obaczysz sama… naści… a już by la ciebie i ptasiego mleka nalazł… już ci ta u mnie krzywdy nijakiej nie będzie… – i zaczął ją wpół brać a niewolić do picia i jadła. Jagna spokojnie wszystko przyjmowała, zimno i obojętnie, jakby to nie jej zmówiny były dzisiaj. Jeno tylko jedno pomyślała, czy stary te korale, o których na jarmarku wspominał, da przed ślubem.

      Gęsto pić poczęli, jeden po drugim i na przekładankę arak ze słodką, i wszyscy wraz mówić zaczęli, nawet Dominikowa podpiła se niezgorzej i nuż wywodzić różności, nuż prawić, aż się wójt dziwował, że taka mądra kobieta jest.

      Synowie się też popili, bo Jambroży, to wójt przepijali do nich gęsto i zachęcali.

      – Pijta, chłopaki, zmówiny to Jagny, pijta…

      – Baczym to, baczym – razem odpowiadali i chcieli Jambroża w rękę całować, aż w końcu Dominikowa odciągnęła Borynę pod okno i zaraz do niego, prosto z mostu:

      – Wasza Jagusia, Macieju, wasza.

      – Bóg wam zapłać, matko, za córkę. – Ułapił ją za szyję i całował.

      – Obiecaliście zapis zrobić, co?

      – Zapis! A co po zapisie, co moje, to i jej…

      – Hale, żeby to śmiałe oko miała przed pasierbami, żeby nie wyklinali!

      – Wara im do mojego! Wszystko moje – to i Jagusine wszystko.

      – Bóg wam zapłać, ale miarkujcie ino, że to starsi ździebko jesteście, a przecież i tak kużden śmiertelny, bo to

      Śmierć nie wybiera,

      Dziś człowiek – jutro jagnię

      Równo jej popadnie…

      – Jeszczem krzepki, ze dwadzieścia roków strzymam – nie bójcie się!

      – I nieboja wilcy zjedli.

      – Takim rad, że mówcie, czego chcecie. Chcecie, bym zapisał te trzy morgi koło Łukaszowych?

      – Dobra i psu mucha, kiej głodny – my ta niegłodne. Na Jagusię po ojcu wypadnie pięć i z morga lasu… zapiszcie i wy sześć. Te sześć morgów przy drodze, gdzieście to latoś mieli kartofle.

      – Najlepsze pole moje!

      – Niby Jagusia to wybierek, a nie najlepsza we wsi!

      – Przeciech że tak, bez to i swatów posłałem, ale bójcie się Boga, sześć morgów to karwas pola, całe gospodarstwo. Co by dzieci powiedziały! – Jął się drapać po głowie, bo go żałość ułapiła za serce; jakże, tyle pola dać, najlepszej ziemi!

      – Moiściewy, mądrzyście i wy, że szukać, miarkujecie sami, że zapis to ino przespieczność la dziewczyny. Przeciech tego grontu, póki żyjecie, nikt wama nie odmierzy i nie weźmie – a co jest Jagusine, co jej się po sprawiedliwości należy po ojcu, to zaraz na zwiesnę omętrę67 się sprowadzi i już wasze, możecie se obsiewać… Miarkujecie, że to nie krzywda wasza, i te sześć morgów zapiszecie.

      – Juści, la Jagusi zapiszę…

      – Kiedy?

      – A choćby i jutro! Nie, w sobotę na zapowiedzi damy i zaraz pojedziemy do miasta. Co tam, raz kozie śmierć!

      – Jaguś, chodź ino, córuchno, chodź! – zawołała na dziewczynę, której wójt tak coś prawił a przypierał do szynkwasu, że śmiała się w głos.

      – A to ci, Jaguś, Maciej zapisują te sześć morgów przy drodze – powiedziała.

      – Bóg wam zapłać – szepnęła wyciągając doń rękę.

      – Napijcie się do Jagny tej słodziuśkiej…

      Napili się, Maciej ujął ją wpół i wiódł do gromady, ale mu się wymknęła i podeszła do braci, z którymi rajcował a popijał Jambroży.

      W karczmie gwar się podnosił coraz większy i ludzi przybywało, bo jaki taki, zasłyszawszy głosy, wstępował zajrzeć, a któren znów, by się przy tej okazji napić za darmo; nawet dziad ślepy, wodzony przez psa, znalazł się i siedział na widnym miejscu, nasłuchiwał i raz wraz pacierz mówił w głos, aż posłyszeli i sama Dominikowa dała mu wódki, przegryźć i parę dwojaków w garść.

      Tęgo sobie podpili, że już wszyscy razem gadali, a brali się w bary, a obłapiali, a całowali i kużden drugiemu był bratem i przyjacielem, zwyczajnie, jak przy gęstym kieliszku.

      Ino Żyd uwijał się cicho i stawiał coraz nowe kwarty i butelki z piwem, a zapisywał kredą na drzwiach, co kto stawiał.

      A Boryna był jakby oczadziały z uciechy, pił, częstował, zapraszał, gadał, jak mało kto go kiedy słyszał, i cięgiem do Jagusi ciągnął i słodkości jej prawił, po gębusi głaskał, że to nieobyczajnie było tak przy wszystkich ułapić ją za szyję i całować, choć go i ciągotki sielne brały, że zdzierżyć nie mógł, to ino wpół ją chwytał a w ciemny kąt ciągnął.

      Dominikowa wrychle się opatrzyła, że czas już do domu iść, i jęła synków wołać, żeby się zbierali.

      Ale Szymek już był spity, to ino na matczyne gadanie pasa poprawił, pięścią grzmotnął w stół i krzyknął:

      – Gospodarz jestem, psiachmać!… Komu wola, niech idzie… Chcę pić, to pił będę… Żydzie, gorzałki!

      – Cichoj, Szymek, cichoj, bo cię spierą! – jęczał łzawo Jędrzych, też już mocno pijany, i odciągał za kapotę brata.

      – Do domu, chłopaki, do domu! – syknęła Dominikowa groźnie.

      – Gospodarz jestem! Chcę ostać, to ostanę i gorzałkę pił będę… dosyć już matczynego panowania… a nie… wygonię… psiachmać…

      Ale stara grzmotnęła go ino w piersi, aż się potoczył i opamiętał wnet, a Jędrzych nadział mu czapkę i wyprowadził na drogę, ale Szymka widać rozebrało powietrze, bo ino uszedł parę kroków, zatoczył się, chwycił płotka i jął krzyczeć i mamrotać:

      – Gospodarz jestem, psiachmać… gront mój… moja wola robić… gorzałkę pił będę… Żydzie, araku!… a nie… wygonię…

      – Szymek! Loboga, Szymek, chodzi do domu, matula idą! – jęczał Jędrzych i płakał rzewnymi łzami.

      Wkrótce nadeszła stara z Jagną i zabrała synów spod płota, bo się tam już byli ździebko za łby brali i tarzali po błocie.

      A w karczmie po wyjściu kobiet przycichło nieco, ludzie się porozchodzili z wolna, że ostał ino Boryna ze swatami, Jambroży i dziad zarówno ze wszystkimi już pijący.

      Jambroży był nieprzytomny, stał na środku, podśpiewywał, to opowiadał w głos:

      – Czarny był… jak ten sagan był czarny… – zmierzył do mnie… ale trafisz mę gdzieś… wraziłem mu bagnet w kałdun… zakręciłem, że ino chrupnęło… pierwszy!… Stoimy… stoimy… a tu naczelnik wali… Jezu Chryste! Sam naczelnik!… Chłopaki… powiada… Narodzie… powiada… Szlusuj… szlusuj… – krzyknął ogromnym głosem, wyprostował się jak struna i cofał się wolno, aż mu drewniana noga stukała. – Pijcie do mnie, Pietrze, pijcie… sierotam jest… – bełkotał niewyraźnie


Скачать книгу

<p>67</p>

omętrę – geometrę. [przypis edytorski]

Яндекс.Метрика