Komediantka. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
za kulisy.
– Meches, skórka na buty! – mruknął za nim Władek.
– Jasiu!… – zawołała dyrektorowa z pod werandy.
Cabiński pobiegł na spotkanie.
Była to wysoka, tęga kobieta, o twarzy pełnej śladów wielkiej piękności, starannie malowaniem podtrzymywanej; rysy miała grube, oczy wielkie, wązkie usta i czoło bardzo nizkie. Ubrana była przesadnie młodo i jasno, tak, że z daleka sprawiała wrażenie młodej kobiety.
Była bardzo dumną z męża dyrektora, ze swojego talentu dramatycznego i z dzieci, których miała czworo. Lubiła w życiu grać rolę matrony, zajętej tylko domem i wychowywaniem dzieci, a była największą komedyantką w życiu i za kulisami: na scenie grywała matki dramatyczne i wszystkie starsze, nieszczęśliwe kobiety, nie rozumiejąc nigdy dobrze ról swoich, ale grywała z przejęciem i patetycznie.
Była straszną dla sług, dla dzieci własnych i początkujących aktorek, w których podejrzewała talent. Miała złośliwy temperament maskowany wobec ludzi jakimś przesadnym spokojem, oraz udawaniem słabości i choroby nerwów.
– Dzień dobry panom!… – wołała, uwiesiwszy się z niedbałością u ramienia męża.
Otoczyło ją towarzystwo. Majkowska ucałowała ją na przywitanie serdecznie.
– Jakże dyrektorowa ślicznie wygląda dzisiaj! – zawołał Glas.
– Poprawił ci się wzrok, bo dyrektorowa zawsze ślicznie wygląda! – rzucił Władek.
– Jakżeż zdrowie?… bo wczorajsze przedstawienie musiało dyrektorową dosyć kosztować?…
– Nie powinna dyrektorowa brać takich ról męczących.
– Grała dyrektorowa pysznie!… stałyśmy wszystkie w kulisach…
– Prasa płakała… Widziałem, jak Żarski wycierał oczy chustką.
– Kichał przedtem… ma ogromny katar – zawołał jakiś głos z boku.
– Publiczność była wprost olśniona i porwana trzecim aktem… wstawali w krzesłach.
– Chcieli uciekać od tej przyjemności.
– Ileż bukietów dyrektorowa dostała?
– Spytajcie się dyrektora, on rachunek płacił.
– Ach!… mecenas jesteś dziś niegodziwym! – zawołała słodko dyrektorowa, siniejąc ze złości, gdyż aktorzy krzywili się już z powstrzymywanego śmiechu.
– To z dobrego serca… Wszyscy mówią same piękne rzeczy, niechże ja powiem… rozsądne.
– Impertynent z mecenasa!… jak można?… a zresztą cóż mnie obchodzi teatr!… Grałam dobrze, to Janka zasługa; grałam źle, to wina dyrektora, że mnie zmusza do występów, do przyjmowania coraz nowych ról!.. Jabym tak chciała zamknąć się z mojemi dziećmi, nie wychodzić poza sprawy domowe… Mój Boże!… sztuka to wielka rzecz, a myśmy wszyscy przy niej tacy mali, tacy mali, że każdego występu boję się, jak ognia!… – deklamowała przed mecenasem dyrektorowa.
– Dyrektorowo, proszę na słóweczko – zawołała Majkowska.
– Widzi mecenas, nawet o sztuce niema czasu pomówić! – westchnęła ciężko i poszła.
– Stary koczkodan!
– Wieczna krowienta!… zdaje się jej, że jest artystką!
– Wyła tak wczoraj na scenie, że… jak Boga kocham, można się było wściec!
– Rzucała się po scenie, jak w wielkiej chorobie!
– Cicho!… bo to według niej jest realizm!…
– Już mógłby Caban, bez szkody dla siebie i dla teatru, puścić ją na trawę…
– Tyle dzieci!…
– Myślisz, że ona się niemi zajmuje?… a jakże!… Dyrektor i niania.
Takie zdania i uwagi krzyżowały się po odejściu dyrektorowej z Majkowską.
Komedya uniesień, zachwytów, życzliwości trwała tylko chwilę.
Pod werandą Majkowska kończyła rozmowę.
– Daje mi dyrektorowa słowo?
– Dobrze, zrobi się zaraz.
– Musi tak być. Nicoleta zrobiła się po prostu niemożliwą w towarzystwie. Ośmiela się już krytykować grę pani!… Wczoraj słyszałam, jak wygadywała przed redaktorem – mówiła Majkowska.
– Jakto?… mnie się czepia?… – zapytała ze złością dyrektorowa…
– Nigdy się w plotki nie bawię, nie umiem siać zawiści, ale…
– Cóż ona mówiła?… przed redaktorem, mówi pani?… Nędzna kokietka.
Majkowska uśmiechnęła się nieznacznie, ale prędko odpowiedziała:
– Nie powiem… nie lubię głupstw powtarzać!…
– Zapłaci się jej za nie!… Damy jej radę!… – szepnęła dyrektorowa.
– Dobek! sufler… do budy!
– Próba!
– Na scenę! na scenę!… – zaczęto wołać z widowni.
– Chodźmy!… Czy dyrektorowa dzisiaj co gra?…
– Nie.
– Dyrektorze! – zawołała Majkowska – już można… dyrektorowa się zgadza.
– Dobrze moje robaczki, dobrze…
Poszedł pod werandę, gdzie już siedziała Nicoleta z jakimś niemłodym jegomością, ubranym bardzo starannie.
– Prosimy na próbę… Dzień dobry dziedzicowi dobrodziejowi!…
– Z czego próba? – spytała Nicoleta.
– Z Nitouche… przecież ją pani grasz… ogłaszałem już o tem w pismach…
Kaczkowska, która w tej chwili przyszła i patrzyła, zasłoniła się szybko parasolką, żeby nie parsknąć śmiechem z komicznego zakłopotania Nicolety.
– Nie jestem usposobiona teraz do próby… – rzekła, przypatrując się Gabińskiemu i Kaczkowskiej.
Przeczuwała widocznie jakiś podstęp… ale Cabiński z najpoważniejszą miną wręczył jej rolę.
– Proszę pani rolę… Zaczynamy zaraz – rzekł, odchodząc.
– Dyrektorze!… mój złoty dyrektorze, róbcie teraz próbę beze mnie!… tak mnie jakoś głowa boli, że nie wiem czy będę mogła śpiewać – prosiła.
– Nie można, zaraz zaczynamy.
– Niech pani śpiewa!… ja przepadam za śpiewem pani!… – prosił obywatel, całując ją po rękach.
– Dyrektorze!
– Co, mój sopranie?…
I dyrektorowa wskazała na stojącą w kulisie Jankę.
– Adeptka.
– Angażujesz?
– Potrzeba do chórów… Siostry z Pragi odpłynęły, bo robiły tylko skandale.
– Dosyć sobie brzydka!… – zaopiniowała Cabińska.
– Ale bardzo sceniczna twarz!… ma głos ogromnie ładny ale dziwny…
Janka nie straciła ani słowa z tej rozmowy, prowadzonej półgłosem; słyszała także chór chwalący dyrektorową i drugi