Granatowy 44. Grzegorz KalinowskiЧитать онлайн книгу.
się gdzieś, tu tłok jak w tramwaju – zaproponował Rybski.
– Dokąd? – spytał Orkan.
– Pod Rybkę albo do Lotosu, oba dwa kroki stąd, przy Marszałkowskiej.
– Chodźmy do Lotosu, tam mam chody – powiedział Masztalerz.
Wybór był dobry, mieli stolik i nawet dało się coś zjeść.
– Kartofle to dzisiaj z czym są? – zainteresował się Masztalerz.
– Ze skwarkami! – powiedział z dumą kelner.
– Dwie ich jest czy więcej?
– Panie, my dajemy uczciwie!
– Jak po jednej na kartofel, to dawaj pan! Ile porcji?
Wzięli wszyscy, tylko księgowy nie chciał.
– Zdenerwowany? – zagadnął go Zyga. – Nie bój pan, damy radę!
– Może i damy, ale przeze mnie to zamieszanie – powiedział kwaśno Ludwik.
– Jak na spowiedzi mówię, panowie, nawaliłem!
– Daj pan spokój, tyle lat bez wpadki, inni by się już dawno pokićkali w spodnie ze strachu, a pan przed szwabami nigdy nie pękał. Ktoś inny to by tę mamonę zgubił, zdefraudował… – pocieszał go Masztalerz. – Żaden wstyd.
– Wstyd, wstyd! – Księgowy kręcił głową.
– Daj pan spokój! – prychnął Rybski. – Mów pan, jak było!
– W słabości ludzkie poszedłem, jak jeden z tych prostych ludzi interesu, których Warszawa wciąga w trzewia już pięć minut po opuszczeniu pociągu na Dworcu Głównym – zaczął opowiadać Ludwik, a Rybski i Stolarczyk w mig pojęli, o co chodzi. Od lat całe watahy farmazonów, dziwek i zwykłych bandziorów, działających pojedynczo bądź w zorganizowanych gangach, wyławiały z tłumu pasażerów wysiadających na Dworcu Głównym, tych będących przy pieniądzach i wyglądających na prowincjuszy, którzy na widok skrzyżowania Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi dostawali skrzydeł jak amerykański dziedzic w Paryżu. Spuszczeni ze smyczy tatusiowie i mężowie, przykładni kierownicy swoich rodzin i przedsiębiorstw przepadali nie tyle w miejskiej dżungli, ile już na jej skraju.
Kurwy kroiły im portfele same lub wystawiały ich zbirom, czasem wystarczyło tylko otumanienie ulicą, gadka z szykowną panną i jej wspólnik, który z równą wprawą i finezją, z jakimi ona rozpinała rozporki, forsował wewnętrzną kieszeń marynarki i wyciągał portfele, co fachowo określało się jako „skrojenie skóry zza parkana”. Ulice, bramy, pokoiki, wreszcie szynki i restauracje, wszędzie tam odbywał się połów naiwnych przybyszów, którzy na widok ruchliwych ulic, witryn, gwarnych restauracji i pięknych, albo przynajmniej dość młodych, a przede wszystkim chętnych panien, tracili głowy, a na koniec gotówkę. Czasem w nieco innej kolejności, lecz zawsze z tym samym efektem: byli goli, często dosłownie, jak święci tureccy. Tyle że pigułka wielkomiejskości działała na prowincjuszy, i do tego samotnych, a Ludwik był warszawskim bankowcem i przydzielono mu anioła stróża. Przyjezdni mieli skrzydlatego opiekuna tylko w portfelu na świętym obrazku, na którym był wypisany tekst modlitwy: Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. O ile obrazek mógł wyblaknąć, modlitwa ulecieć, o tyle Masztalerz wyglądał na kompetentnego żołnierza, takiego, który nie przyszedł do podziemia z tajnych kompletów lub harcerstwa, lecz prosto z ulicy. Można nawet powiedzieć, że wyglądał na lekko szemranego.
– Nie chce mi się wierzyć. – Rybski pokręcił głową. – Każdy ma chwile słabości, ale was, panowie, było dwóch. I pan dał się panu Ludwikowi zaplątać, panie Masztalerz? – Spojrzał z wyrzutem i niedowierzaniem na ochroniarza księgowego.
– To nie było tak, jak myślisz. – Masztalerz błyskawicznie skrócił dystans – pan Ludwik tragizuje i wyolbrzymia. Było tak: mieliśmy do załatwienia pewną transakcję handlową…
– Kupowaliśmy medykamenty – zaznaczył Ludwik.
– Różne rzeczy kupujemy, nieważne – uciął Masztalerz. – Umówiliśmy się w Wiedeńskim przy Miedzianej, tam łatwo było nam rozmieścić ludzi, bo przy takich operacjach bankowych – uśmiechnął się porozumiewawczo – wolimy się solidnie zabezpieczyć. Kolejna rzecz to aparat telefoniczny. My „przelewaliśmy” pieniądze, a po drugiej stronie kabla nasi odbierali na platformę konną ładunek. Jak zobaczyli towar, a nasi kontrahenci twarde[7], to każdy podawał swoje hasło i było wiadomo, że jest git. Zwykle proponują coś wypić i takie tam, a czasem jak najszybciej chcą się ulotnić. Każdy ma swój charakterek. A tu dosiadła się dama.
– Prawdziwa dama. – Ludwik westchnął.
– Ale nie było tak, jak myślicie – zastrzegł Masztalerz.
– Na salceson włoski mnie przytrzymali – wyznał Ludwik. – Nie wiem, skąd go mieli, skusiłem się na plasterek, aromatyczny, jak przedwojenny, a potem…
– Wódeczka jedna, druga, a potem trzecia? – domyślił się Stolarczyk.
– Tylko dwie małe. – Ludwik pokazał palcami rozmiar kieliszków. – Ale to wystarczyło. Później była prawdziwa kawa, obecność tej szykownej pani, tak się zrobiło normalnie jakoś, przyjemnie… Rozluźniłem się, zapomniałem i gdy chciałem wstać, dama powiedziała: „Jesteśmy autem, może pana podwieźć?”. A ja na to: ależ proszę się nie martwić, to niedaleko, pójdę sobie spacerkiem, bo to Filtrowa przy samym placu Narutowicza… – Otarł chusteczką perlący się na czole pot.
– Tego niestety nie słyszałem, bobym zarządził pójście pod inny adres – wyjaśnił Masztalerz. – Dopiero na miejscu zobaczyłem typków, którzy obserwowali ulicę. Mam pamięć do twarzy.
– Policjant? – zapytał Rybski, przypatrując się Masztalerzowi.
– Nie, żandarm. To były typki, które szwendały się u zbiegu Narutowicza i Filtrowej.
Wchodziłem do bramy i ich zobaczyłem, skojarzyłem, że siedzieli przy stoliku w Wiedeńskiej.
– Masztalerz mnie rozpytał i od razu wiedział, że coś musiałem palnąć – powiedział ze skruchą Ludwik. – Przepraszam raz jeszcze!
Pan nie przeprasza, panie Ludwiku. Już chyba po wszystkim, prawda, panowie? – Masztalerz popatrzył na policjantów.
– Nie sądzę – odrzekł Rybski. – Znam jednego z nich, więc wiem, co to za grupa i na co ich stać. Ile razy z nimi handlowaliście?
– To była druga transakcja – odpowiedział Ludwik.
– Albo trzecia, bo jedna z nich obejmowała zakup fantów z tego samego źródła – dodał Masztalerz.
– A może nie wiedzą, z kim zaczynają? – włączył się Stolarczyk.
Masztalerz i Ludwik pokręcili głowami.
– Poprzednim razem mieli do odsprzedania węgierski sprzęt wojskowy – tłumaczył Masztalerz. – Dwa razy kupowaliśmy ostatnio broń w węgierskich skrzyniach…
Rybskiemu przypomniało się, że parę miesięcy temu znaleziono ciało węgierskiego wojskowego, który zaplątał się nocą w Warszawie.
– To był śmiertelny wypadek, oficer huzarów spadł z wiaduktu przy Karowej, ale tłumaczono to nadużyciem alkoholu. Wyglądało to na jeden z wielu wypadków na tyłach, ale teraz złożyło mi się to w całość.
– Jak dwa razy dwa rola pośredników im nie wystarczyła, ale wtedy nas to nie przejmowało. Teraz jednak wszystko się zmieniło i nie możemy sobie pozwolić na jakąś awanturę, a szczególnie przy placu Narutowicza. Chyba nie są na tyle szaleni, żeby zrobić rozróbę pod koszarami policji? – zastanawiał się