Granatowy 44. Grzegorz KalinowskiЧитать онлайн книгу.
jestem podziemiem. Byłem, zanim oni się nim stali.
– Fakt. Ale Polska wraca. – Więcej argumentów Rybski nie miał.
– Ale nie ta, co była, nie uważasz? Wiadomo, że ruskie wprowadzają swoje porządki.
Nie ma tamtej Polski i nie będzie. Żałuję bardzo, ale to finito jest. Delegacja Najjaśniejszej Rzeczpospolitej pójdzie na peron, jak Hycler będzie wsiadał do pociągu do Berlina, ale zanim zdążą się obejrzeć, wjedzie pociąg z Moskwy. Ja już bym w ten temat nie wchodził, odpuść sobie. Jak kumpel ci radzę. Ty się lepiej z Niemcami zabierz, bo policja będzie miała przegwizdane bardziej niż Armia Krajowa. Pomnisz moje słowa!
Pożegnali się, Rybski poszedł na Krakowskie Przedmieście, gdzie w kamienicy obok kościoła Świętego Krzyża mieściła się komenda policji. Do tej sprawy potrzebował pomocy starszego przodownika Zygmunta Stolarczyka. Nawet nie znając dni i godzin dyżurów, wiedział, że go tam zastanie. Jego żona i córka zginęły we wrześniu 1939 roku, próbując wyjechać do rodziny na wieś, gdzie było bezpieczniej. Bomby spadły na drogę, którą szły tysiące uciekinierów. Zginęły na miejscu. Jechali prawie na tym samym wózku, ponieważ los żony Rybskiego Zofii i córki Jadzi był nieznany, a kontakt z nimi urwał się po tym, gdy ewakuowały się z Działdowa, gdzie pracował przed wybuchem wojny. Stolarczyk nie miał gdzie się podziać, bo ciężko mu było wracać do pustego mieszkania, więc przesiadywał w komendzie. Przed wojną mieściła się w tym budynku komenda stołeczna, teraz urzędowały tam policja kryminalna oraz komenda okręgu policji granatowej.
Zastał go, więc poszli się naradzić do baru Satyr przy Marszałkowskiej. Kiedyś było to modne miejsce, lecz teraz z dawnej świetności pozostały tylko wspomnienia, a czas teraźniejszy znaczyły erzace wykwintu, alkohol i tylko czasem prawdziwa, choć cieńsza niż przed wojną kawa.
– Siedzimy, panie starszy przodowniku, jak Szpicbródka? – zażartował Rybski.
– Nie, panie komisarzu, bo Szpicbródka siedział ostatnio w Sieradzu, a to kawałek stąd – odpowiedział żartem na żart Stolarczyk. – Tutaj Szpic załatwiał sprawy, przyjmował interesantów, organizował skoki. Jesteśmy w jego biurze!
– Na pewno winszował sobie lepsze rzeczy.
– Dzisiaj i on miałby kłopoty… Ciekawe, co by robił? – Stolarczyk się zamyślił. – Czy byłby rekinem czarnego rynku, czy wylądowałby na Majdanku jak Tata Tasiemka?
– Mówi pan, panie przodowniku, jakby nie żył.
– Bo dla nas jakby nie żyje. Kasiarz, który nie pruje kas, znaczy dla policji tyle co nieboszczyk. Nie ma go! A na pewno nie ma go w Warszawie, bo gdyby był, to jakoś by wypłynął. Podobno gdy w Sieradzu objęła go amnestia, ruszył na wschód i tyle go widzieli. Ale nie o Szpicu chciał pan przecież ze mną pogadać!
– Mówiłem już panu przodownikowi, że ja mam dyscyplinę raczej w tyle…
– Zupełnie jak komisarz Strasburger! Oczywiście do pewnego momentu – zaznaczył Stolarczyk. – Ale chyba kiedyś mówiliśmy sobie na ty!
– Ale ja jestem pański absolutny wychowanek!
Tak w istocie było. Starszy posterunkowy Stolarczyk pracował z Rybskim od lat, niemal od pierwszego dnia, gdy tamten trafił do policji. To było w 1930 roku, kiedy prowadzili z Kornelem Strasburgerem sprawę Alfons Pogromu. Rybski, wtedy tuż po wojsku i przeszkoleniu policyjnym na Ciepłej, pracował w komisariacie i patrzył na rewir krócej niż starsi koledzy, widział mniej, jednak w przeciwieństwie do starych repów nie uczestniczył w zmowie milczenia. Zaufał im, opowiedział o paru rzeczach, a potem oni, to znaczy Strasburger i Stolarczyk, wciągnęli jego oraz drugiego młodziaka, aspiranta Junga, do nie do końca zgodnej z przepisami współpracy. Razem zagrali o wszystko, kładąc na szali swoje kariery, i razem wygrali. Tak powstała brygada XI specjalna Stołecznego Urzędu Śledczego. Później pracowali wszyscy w wydzielonej sekcji Komendy Głównej, a po paru latach ich drogi, jak to w życiu i na służbie, się rozeszły. Strasburger rzucił robotę, ponieważ związał się z panną, która oferowała większe atrakcje niż policja. Jung dostał awans i przeniesienie, a jako że doskonale znał niemiecki, służył w Gdyni i w Bydgoszczy. Wicek Rybski też nie tracił czasu: zdał maturę, zrobił kurs oficerski i pojechał do Działdowa, gdzie tuż przed wojną utworzono powiat i w związku z tym zupełnie nowy urząd śledczy.
– Opowiadaj, komisarzu, w co się znowu wpakowałeś! – Stolarczyk przeszedł do sedna sprawy.
– A skąd pan wie, że się wpakowałem?
– Bo ty zawsze pakujesz się w jakieś kłopoty. Nawet jeśli ci do nich daleko, to masz motorek w tyłku, który cię dowiezie, gdzie nie trzeba. To jak?
– Sprawa jest oficjalnie nieoficjalna… – zaczął Wicek.
– Czyli jak zwykle. – Stolarczyk się zaśmiał, po czym zaniósł kaszlem. Nie powinien palić, ale rzucić nie potrafił. Jakby chcąc pokazać, że wszystko w porządku, solidnie się zaciągnął.
– Nie jak zwykle, to zupełnie nowa sprawa. O czternastej spotykam się w Pod Tunelem z facetem, który jest księgowym i kasjerem w jednym. Prawdopodobnie chcą mu ukraść pieniądze, a cały szkopuł w tym, że to nie tylko gruba forsa, ale i nie jego, a w dodatku nielegalna.
– Dolary?
– Dolary. Konspiracyjne dolary.
– No to ładnie. – Stolarczyk westchnął. – Znaczy się prawie jak zwykle. A kim są te nygusy, które chcą go oskubać?
– Banda Bazylego.
– No to już nie ładnie, ale nawet pięknie… – Zyga pokręcił głową. – Bazyli to kawał drania i na pewno nie wziął na pomagierów żadnych lebieg, to doborowa zastawa, lekko nie będzie.
– A kto mówił, że będzie? – prychnął Rybski.
– Każdy rozsądny. Tylko Adolf był chojrak, jak szedł na Moskwę, a teraz ruskie w Garwolinie. Ruszajmy się, bo wjadą na Pragę, zanim my pod ten Tunel na Poznańskiej dojdziemy!
Po drodze Rybskiemu coś się przypomniało.
– Ilu mężczyzn zgłosiło się do pracy?
– Przy kopaniu okopów dla szwabów? Słyszałem, że paru frajerów, Niemcy mogliby ich zmieścić w jedną ciężarówkę! – Stolarczyk zarechotał. – A chcieli zagonić do roboty sto tysięcy! – Stary policjant nawiązał do wczorajszej odezwy, którą Niemcy puścili o siedemnastej z ulicznych szczekaczek.
Po paru minutach byli pod tunelem i Pod Tunelem, bar znajdował się bowiem blisko wylotu kolejowego tunelu średnicowego i tuż przy Dworcu Głównym, który Niemcy przechrzcili na Hauptbahnhof. Weszli do zatłoczonego wnętrza i bez pudła wiedzieli, o kogo chodzi: w rogu siedział mężczyzna w średnim wieku, nie miał, co prawda, wypisane na czole „księgowy” czy „kasjer”, ale nie musiał. W jego wyglądzie, ubraniu, wąsiku, sposobie trzymania teczki, której nie wypuszczał z objęć nawet na moment, była jakaś skrupulatność. Siedzący obok niego młody człowiek o jasnych, zaczesanych do góry włosach też był typowym przedstawicielem swojego gatunku. Czujny wzrok, sportowa kurtka, sprężyste ruchy… gdyby typować, kto na tej sali jest chłopakiem z AK, blondynek wziąłby pierwsze miejsce. Zaczęli się do nich przeciskać, kiedy ktoś trącił Rybskiego w ramię.
– Czy pan może zainteresowany pocztowymi markami z olimpiady? – zagadnął typ, który wyglądał na konika albo handlarza z Kercelaka.
– A ma pan z Los Angeles? – zapytał Rybski.
– Tylko Amsterdam!
– My od Ali, Gliński jestem! – przedstawił się Rybski.
– Masztalerz jestem! – odrzekł z uśmiechem „sprzedawca znaczków”.
– Myślałem,