Kajś. Zbigniew RokitaЧитать онлайн книгу.
się różnych prac, szczególnie gdy w 1929 roku wybucha wielki kryzys. Jedni stają się biedaszybnikami, inni przemytnikami. Na Górnym Śląsku i wcześniej kwitł szmugiel, tyle że przed I wojną szmuglowano między Rosją, Austrią i Niemcami, a teraz rubież przesunęła się o dwadzieścia kilometrów. Jadę do serca obszaru przemysłowego zobaczyć, czy po szmuglu i dawnej granicy coś pozostało.
Z zabrzańskiego placu Wolności na tę niegdysiejszą granicę można dziś dojechać tramwajem numer jeden. Plac jest zdziadziały, niedawno zwinął się stąd nawet McDonald’s. Trudno dać wiarę, że po podziale to w tym miejscu miało powstać centrum megalopolis. Zabrze – wówczas Hindenburg (nazwane tak w 1915 roku, na cześć bohatera wojennego i późniejszego prezydenta Paula von Hindenburga) – dopiero debiutuje jako miasto. Prawa miejskie otrzymuje w 1922 roku, do tego czasu jest największą, liczącą przeszło pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, wsią Europy. Megalopolis ma być trójmiastem złożonym z Hindenburga, Beuthen i Gleiwitz, przeciwwagą dla części polskiej, ma ją rozłożyć na łopatki, przyćmić te wszystkie Siemianowice, Mysłowice, Katowice. Na głównej ulicy Gliwic do dziś stoi fontanna z trzema tańczącymi faunami, których bałem się jako dziecko. Według gliwickiej pamięci trzy stwory w zamyśle budowniczych symbolizowały trzech burmistrzów, którzy mieli stworzyć górnośląskie trójmiasto.
Elektrownia w Beuthen (obecnie Elektrociepłownia Szombierki), 1930–1935
Źródło: fotopolska.eu
Polacy starają się dotrzymać Niemcom kroku. I jedni, i drudzy dbają, aby ich części Górnego Śląska były wizytówkami ich państw. Sąsiedzi sięgają głęboko do kieszeni, inwestycje płyną szerokim strumieniem, przybywa mieszkańców, zjeżdżają się czołowi architekci, wznoszą wspaniałe budynki, choćby zabrzański Admiralspalast (dziś opuszczony), gliwicki Haus Oberschlesien (spalony przez Sowietów), katowickie Muzeum Śląskie (rozebrane przez nazistów).
Z tramwaju wysiadam w zabrzańskiej dzielnicy Zaborze i idę w stronę dzielnicy Pawłów, na granicę. Wchodzę w plątaninę zaniedbanych uliczek, tam stoi pustostan, jeden, drugi, tu i ówdzie odpada tynk, domy można obierać ze skorupki jak jajka. Przygnębiająco. Opowie mi o tym pochodzący stąd Zygmunt Holewa.
– Zaraz za Pszczyńską, nie wiem, czy pan tam wie. A szedł pan stamtąd. O, to tam było tak zwane czternoste, bo tam jest czternaście ulic, w kształcie podkowy. Smutne dziś takie, do wyburzenia – mówi godzinę po moim przyjeździe, już w pawłowskim domu w Polsce, gdy siedzimy we trójkę z nim i jego żoną Klaudią. – I tam były sklepy: spożywcze, z materiałami, budowlane, rozmaite. Górnik z Polski mógł wydać marki, które zarobił na kopalni w Niemczech, a górnicy z Pawłowa chodzili pracować do niemieckiej kopalni, tu zaraz, kilometr za granicą.
Mijam czternaście ulic, na których kilkadziesiąt lat temu tętniło przygraniczne życie. Dochodzę do ostatniego budynku, widziałem go na przedwojennej fotografii. Mieścił się tu niemiecki dom celny. Dwa wejścia, jednym petent zapewne wchodził, drugim wychodził.
Bo domy celne pozostawały, choć dziś nie są już bastionami cywilizacji germańskiej i słowiańskiej, nie oddzielają Republiki Weimarskiej czy III Rzeszy od II Rzeczypospolitej. Są zabawnie zwykłe. W tych na dzisiejszej granicy Rudy Śląskiej i Zabrza mieszczą się Centrum Terapii Słuchu Słuchmed oraz żłobek Dzieciątka Jezus. W jednym z tych na granicy Bytomia i Piekar Śląskich – hurtownia motoryzacyjna z częściami nowymi i używanymi do mercedesów. Drugi, opuszczony, wystawiono na sprzedaż. A gdy z ojcem jeździliśmy czasem w stronę Rybnika, za każdym razem pokazywał mi z auta restaurację w Nieborowicach i powtarzał: „Tu kiedyś była granica”. Emocjonowałem się tym, bo czułem, że to wiedza tajemna, choć wiele lat nie wiedziałem, co ta granica rozdzielała.
Ale teraz idę z dawniej niemieckiego Zaborza do dawniej polskiego Pawłowa. Mijam poniemieckie domy celne i mam przed sobą dawny pas ziemi niczyjej, kilkaset metrów uwięzione kiedyś między szlabanem żółto-czarnym i biało-czerwonym. Mijam poniemieckie zabudowania i zastanawiam się, jak w Grodnie, Samborze czy Wilnie brzmiałoby w ustach Białorusinów, Ukraińców czy Litwinów słowo „popolskie”. Przez chwilę obracam to „popolskie” w ustach.
Idę dalej. Teraz cicha zabrzańska dwupasmówka. W połowie perli się niewielka rzeczka Czarniawka. To na niej oparto znaczną część międzywojennej granicy, Czarniawka była rzeką ekumeniczną, zasilaną uryną i brudami Ślązaków z obu jej brzegów. Według miejscowych wspomnień wśród wytyczających zabrzańską granicę miał być młody Charles de Gaulle. Do Zabrza wróci pół wieku później, już jako prezydent Francji, i wypowie słynne słowa: „Niech żyje Zabrze, najbardziej śląskie ze wszystkich śląskich miast, czyli najbardziej polskie ze wszystkich polskich miast”. Pomoże w ten sposób Władysławowi Gomułce w walce o powojenną granicę i zachowanie całego Górnego Śląska przy Polsce.
– Tu był biznes: szmugiel! – mówi Holewa. – Czarniawka jest tutaj szerokości dobrego skoku. Jak się rozpędzi człowiek dobrze, to przeskoczy. Z worami ludzie szli. Niektórzy nie chcieli pracować na kopalni, bo za ciężko, a szmugiel to robota łatwa, tylko trzeba mieć głowę.
Przechodzę Czarniawkę i dochodzę do polskich domów celnych. Idę dalej ulicą, kiedyś mówiło się na nią grentzówka. Dochodzę do budynku z wielkim orłem na elewacji. To tu przed wojną mieścił się posterunek policji, tutaj do aresztu trafiali przemytnicy, którzy przeżyli spotkanie z pogranicznikami.
– Znałem wielu tych, co tutaj szmuglowali – mówi pan Zygmunt. – Oni się tym przechwalali! Bo to był sukces coś przemycić. Ludzie przecież ginęli, strażnicy pilnowali granicy, niejednego kula dosięgnęła.
Nocami dają się słyszeć strzały, celnicy otwierają ogień do przemytników, ruszających się na wietrze krzaków, przemytnicy strzelają do siebie, czasem wybuchają małe bitwy. Jedni przemycają przez zieloną granicę, inni przez przejścia, jedni na własny użytek, inni zawodowo.
Granica tętni życiem. Na mocy konwencji międzynarodowej Ślązacy z niedawnego obszaru plebiscytowego mogą swobodnie ją przekraczać, odwiedzają się rozdzieleni krewni, chodzą do siebie na zabawy, wyprawiają wesela, a w ówczesnej katowickiej książce telefonicznej znajduję też numery do abonentów z Gleiwitz, Hindenburga i Beuthen. Górny Śląsk usiał się przeszło pięćdziesięcioma przejściami granicznymi – to ponaddwukrotnie więcej niż dziś w całej Polsce. W samym Zabrzu było ich siedem. Według danych z 1935 roku polską granicę zachodnią przekraczało każdego dnia około dwudziestu sześciu tysięcy ludzi, z czego blisko dziewięćdziesiąt procent na małym odcinku śląskim. Rocznie daje to ponad osiem milionów przejść tylko na Górnym Śląsku. Bliscy po drugiej stronie pomagali taniej kupić, drożej sprzedać, a tu każdy kogoś po drugiej stronie miał (Else miała na przykład w Rybniku siostrę Annę).
– W tym domu mnóstwo było niemieckich rzeczy ze szmuglu. Ja jeszcze po wojnie chowałem się na przemyconej sacharynie – opowiada Holewa. – Coś panu powiem. Tutaj w Pawłowie ze szmuglu powstało dużo domów. Bogacili się ludzie, gdzie indziej w Polsce była bieda, tu nie było. Albo na kopalni pracowali u Niemca, albo szmuglowali. Pawłów liczył ponad sześć tysięcy ludzi, dziś ledwo coś ponad dwa tysiące. Wybudowano mocarny kościół, proszę mi pokazać, gdzie taki drugi w okolicy? No, widział pan?
16
W 1933 roku do władzy dochodzi Adolf Hitler. Gestapo lokuje się w dawnych koszarach przy Teuchertstrasse, ulicy łączącej gliwicką starówkę z Wójtową Wsią. W moich czasach nastoletnich koszary te będą częściowo opuszczone i z przyjaciółmi będziemy spędzać tam wiele wakacyjnych dni. Hitler otrzymuje honorowe obywatelstwo Gleiwitz, ale nie przyjeżdża go odebrać, choć mógłby się tu dostać choćby samolotem – niedawno wybudowano lotnisko (przez chwilę miało nawet bezpośrednie połączenie z Konstantynopolem). W Ostropie