Kajś. Zbigniew RokitaЧитать онлайн книгу.
wyjazd do pracy w hucie czy kopalni, należało otrzymać zaświadczenie o swojej dobrej niemieckiej postawie od jednej z niemieckich organizacji działających w województwie śląskim, a następnie udać się z nim do niemieckiego konsulatu. Po uzyskaniu zgody można było jechać – tłumaczy mi Ryszard Kaczmarek. – Gdy człowiek przyjeżdżał do Niemiec, musiał mówić, że jest Niemcem, nie mógł rozmawiać po polsku. Ludzie sami się na to decydowali, nikt ich do wyjazdów nie przymuszał.
Historyk wyjaśnia, że konsekwencje wyjazdu zarobkowego sięgały jeszcze dalej. Konsulaty niemieckie były doskonale poinformowane, więc nie dało się jednocześnie w Niemczech udawać Niemca, a w Polsce posyłać dziecko do polskiej szkoły. Bajtel musiał iść do niemieckiej szkoły mniejszościowej, jeśli taka się w okolicy znajdowała. Nie wszystko to było zresztą sterowane odgórnie, wśród przemysłowców panowało przekonanie, że skoro Polacy chcieli polskiego Śląska, powinni tam pracować, a jeśli chcą pracować tu, powinni być Niemcami.
Sukcesy niemieckiej części Górnego Śląska kontrastują z porażkami części polskiej. Poziom życia po stronie zachodniej jest odczuwalnie wyższy. Od dawna wspomina się, jak dobrze było „za Wilusia”. Teraz niektórzy mówią, że „przyjdzie Hitler i zrobi porządek”. Nieustannie rośnie w siłę mit Niemiec jako kraju dobrze zarządzanego, stabilnego.
– Młode pokolenie Ślązaków z polskiej strony było uwiedzione Niemcami: autostrady, praca. Do niemieckich organizacji młodzieżowych ciągnęli na dużą skalę – mówi Piotr Greiner z Archiwum Państwowego w Katowicach. – Gdyby plebiscyt po kilkunastu latach odbył się ponownie, Polska przegrałaby z kretesem. Czas działał na korzyść Niemców. Cóż Polacy mogli więcej obiecać?
Ryszard Kaczmarek tłumaczy mi, że często zapomina się, że Niemcy nie okupowali Górnego Śląska, to była część ich kraju. Według niego nie było niczego dziwnego w rozpuszczaniu się w niemieckości, mogła dziwić raczej tolerancja po obydwu stronach, przejawiająca się na przykład w utrzymaniu szkół mniejszościowych.
– Pokutuje przekonanie, że na niemieckim Górnym Śląsku w międzywojniu masowo oczekiwano na przyłączenie do Polski – mówi Kaczmarek. – To się już stało w 1922 roku i nikt z trzeźwo myślących Górnoślązaków nie chciał rozgrzebywać tego konfliktu od nowa.
Z biegiem lat mieszkający po jednej i drugiej stronie będą się od siebie oddalać. Gdy w 1939 roku na powrót spotkają się w jednym państwie, okaże się, że dużo ich dzieli. Wśród Ślązaków po niemieckiej stronie zmiany zachodzą błyskawicznie. Przez cały wiek XIX i na początku XX szybko spada liczba osób „polskojęzycznych” na Górnym Śląsku, po 1922 roku proces ten przyśpiesza jeszcze bardziej. W wielu śląskich rodzinach przebiega to tak: pokolenie Urbana – zna śląski, gorzej zna niemiecki; pokolenie Else i Hansa – zna i niemiecki, i śląski; pokolenie ich dzieci – zna niemiecki, często nie zna śląskiego. Else i Hans piszą i czytają po niemiecku, literackim polskim się nie posługują, w domu rozmawiają po śląsku, coraz bardziej naszpikowanym germanizmami, a w razie potrzeby płynnie przechodzą na niemczyznę. Wnuki powstańca śląskiego idą do niemieckiej szkoły. Tempo przechodzenia z jednego języka na drugi jest porównywalne do sytuacji emigrantów – tyle że moi przodkowie, osiadli koczownicy, donikąd nie migrowali.
Rozziew trwa do dziś. Jego namacalnym przejawem jest podział na dwa województwa: opolskie i śląskie. Zbigniew Kadłubek w Eseju o rozłące napisze: „Rozcięcie organizmu wpłynęło na życie Górnoślązaków. To chcę wyraźnie powiedzieć: na ich losy, wybory życiowe, ich psychiczne zdrowie, spełnianie człowieczeństwa. Duchowe skarlenie górnośląskie ma korzenie w tamtym czasie. Toksyny nienawiści działały nie tylko na tamtych Górnoślązaków, żyjących prawie sto lat temu, lecz na następne pokolenia. Żałoba, trauma, smutek rozlały się na kilka pokoleń. Rozgoryczenie, nieufność, wstydzenie się języka (swoiste śląskie zamilknięcie) przeniknęły głęboko do pokoleń późniejszych. Zatruły ich serca”18.
Podział sprawia, że na zawsze zmieni się znaczenie słowa „Śląsk”. Jako jednolity organizm Śląsk znika w średniowieczu, gdy rozpada się na Dolny i Górny, nigdy się już nie scali. Górny Śląsk, którego historycznymi stolicami są Opole i Racibórz, będzie funkcjonował w jednym państwie aż do wojen prusko-austriackich. W 1742 roku Prusacy zabierają Wiedniowi niemal cały region – z pominięciem okolic Cieszyna i Opawy. Później również ów poaustriacki Śląsk podzielą między siebie Warszawa i Praga i do dziś jest on podzielony.
Podział w 1922 roku rozpoczyna wojnę propagandową Berlina i Warszawy. Polacy, choć posiadają zaledwie skrawek historycznego Śląska, w latach dwudziestych i trzydziestych stawiają znak równości między nim i województwem katowickim. Pojawiają się Sejm Śląski, policja śląska i województwo śląskie. W międzywojniu rodzi się też pojęcie Śląska Opolskiego (później Opolszczyzny). Polacy zaczynają tak określać rejencję opolską, czyli niemiecką część regionu. Polska terminologia jest rewizjonistyczna. To tak jakby obecnie w Polsce przymiotnik „małopolski” zastąpić „galicyjskim” – ignorując fakt, że Galicja to też Lwów i kawał Ukrainy.
Po dziś dzień pokutuje błędne utożsamianie przemysłowej części województwa śląskiego (wraz z nieśląskim Zagłębiem) z pojęciem „Śląsk” – choć Śląsk przemysłowy to raptem kilka procent powierzchni Śląska historycznego, który obejmuje ziemie od Ostrawy po Zgorzelec.
17
Zachowało się kilkanaście zdjęć sprzed wybuchu wojny, na których jest Johann, i kilkanaście, na których jest Elisabeth – trochę więcej z nim niż z nią. Fotografie inwentaryzują mi przodków, potwierdzają ich istnienie i nadają im kształty. Uwzniośla je fakt, że są nadgryzione zębem czasu, dość sfatygowane. To pierwsze pokolenie, które nie fotografuje się wyłącznie w zakładach fotograficznych, ma swoje aparaty, dzięki czemu pozwala sobie czasem na spontaniczność, przemyca trochę siebie. Ale większość zdjęć i tak jest pozowana, bohaterowie ugładzeni. Fotografia to wciąż wydarzenie, katalog tolerowanych na niej uczuć okazuje się ubogi, nie znajdę Hajoków, Kieslichów czy Krauthakelów smutnych, znudzonych bądź zrozpaczonych. Jakby odczuwali tylko dumę lub radość. Gdyby chcieć rekonstruować życie moich przodków z tych fotografii, należałoby przyjąć, że większość czasu spędzali, biorąc śluby, trzymając na rękach małe dzieci, prężąc się w dużym rodzinnym gronie. Jakby zajmowali się wyłącznie tworzeniem historii i było to tak angażujące, że nie starczało im czasu na zwyczajne istnienie.
Najbardziej jednak drażnią mnie dziesiątki zdjęć z domowych szuflad, których bohaterów nie potrafię rozpoznać. Dwóch dystyngowanych jegomości opierających się o skałę na tle gór, na rewersie informacja, że zdjęcie wykonano w szwajcarskiej miejscowości Pontresina w lipcu 1930 roku. Przewijająca się przez kilka fotografii młoda dziewczyna podpisana jako F. Friedrich. Mały chłopiec w atelier ustawiony na tle imitującym mieszczańską rezydencję podpisany jako Erwin Hirsch. Niczego więcej o nich nie wiem. Dla Hansa i Else te zdjęcia musiały stanowić jakąś wartość, skoro przy kolejnych przeprowadzkach zabierali je ze sobą, przetrwały też rzeczocyd w 1945 roku. Ja muszę zadowolić się ich posiadaniem. Puzzlami z nieistniejącego świata, które w jakiś sposób pasują do mojej rodzinnej układanki, ale na których dołożenie w odpowiednie miejsce nie mam już nadziei.
Johann pracuje w Siemensie przy wysokich napięciach. Else nadal dostaje od niego listy i fotografie z delegacji. Zachowały się trzy takie zdjęcia. Na jednym z nich pradziadek stoi w plątaninie rur przy sporym kotle z napisem Heizungsanlage, co znaczy „instalacja grzewcza”. Obok niego pręży się trzech robotników. Bezimienni arbeiterzy są umorusani smarem, ale Johann nie. Góruje nad nimi. Na głowie ma leninówkę, fakt, ale nikogo nie powinno to zmylić. Włożył białą koszulę i ciemną kamizelkę. W jednej dłoni trzyma cygaretę, w drugiej kurek od kotła i to ma zapewne sugerować, że panuje nad maszyną. Pod nosem mimo upływu lat wciąż ten sam skąpo przystrzyżony wąsik. To zdjęcie jest dla