Nigdy nie wygrasz. Karolina WójciakЧитать онлайн книгу.
mechanicznie. Liczyłam na to.
Za ladą w barze mieliśmy telefon. Wciskając jeden guzik, łączyliśmy się od razu z recepcją hotelową. Nic nie trzeba było wykręcać i nie trzeba było czekać na połączenie. To też miało być dla mnie teraz pomocą. Wyciągnęłam ten telefon na ladę tak, żebym mogła do niego dobiec i wezwać kogoś, gdyby coś poszło nie tak. Zabrałam też pościel i zrobiłam sobie łóżko za ladą. Tym sposobem nikt miał nie widzieć, że ktokolwiek jest w środku. Zaplanowałam, że pójdę spać nad ranem. Jak już będzie widno. Wtedy przygotuję sobie nóż i telefon, by mieć je w zasięgu ręki. Przez noc liczyłam na miejscowych. Jak się okazało, przyszli tak jak poprzednio. Tym razem wydawałam im towar. Kazałam im podejść do okna od zaplecza, tak żeby nikt z hotelu nie poznał mojego tajnego sposobu na chronienie własnego życia.
Tak przetrwałam pierwszą noc. Nad ranem, zgodnie z planem, położyłam się za ladą i zasnęłam. Obudziło mnie walenie do drzwi. Zerwałam się na równe nogi i chwyciłam od razu nóż. Wychyliłam się powoli ponad wysokość lady. Zobaczyłam tego samego, znajomego kierowcę. Uśmiechnął się na mój widok i pomachał mi.
– Mogę na śniadanie golonkę? – krzyknął zza drzwi.
Skinęłam głową w stronę zaplecza. Tam, jak w handlu z miejscowymi, otworzyłam okno.
– A czemu tak? – zapytał i podszedł bliżej.
– Bo mogą mi naprawdę dać w kość za te pana golonki.
– Widzę, że nie ja jedyny mam taki przywilej – rzucił rozbawiony.
– Jak to?
– To niech pani wyjdzie.
Zawahałam się przez moment. Pomyślałam, że to może być pułapka. Z drugiej jednak strony ten człowiek udowodnił swoje zamiary już poprzednim razem. Chciał tylko zjeść. Nie musiałam się go obawiać. Przekręciłam klucz w drzwiach i wyszłam na zewnątrz. Świeże powietrze sprawiło, że poczułam się rześko, mimo że zmęczenie dawało się we znaki.
Pod ścianą za drzwiami spało dwóch pijaków. Jeden nawet nie dokończył piwa. Trzymał nadal szyjkę butelki i spał w nienaturalnej pozycji. Uśmiechnęłam się.
– To moja ochrona – zażartowałam.
– Ich to można by było wynieść i by tego nie zauważyli.
– Ważne, że są!
Wróciłam do środka, a kierowca ruszył za mną. Nie podobało mi się takie rozwiązanie. Wolałabym podać mu jedzenie przez okno.
– To, co ostatnio, poproszę – powiedział, gdy weszliśmy do kuchni.
Skinęłam głową i wzięłam się za przygotowywanie posiłku. On z kolei przyciągnął sobie taboret i usiadł na nim.
– Wracam właśnie z trasy. Już się nie mogę doczekać, aż do domu dojadę. Tyle godzin za kółkiem, że ledwo wyrabiam.
– A to nie ma pan tachometru? – zapytałam, nie przerywając pracy.
– Mam, ale oszukujemy. Firma nie chce mi płacić za postój, więc jak mogę, to kombinuję. Potem te pizdy, krokodylki, łapią nas znienacka. Dobrze, że CB mam, to przynajmniej wiem, gdzie stoją.
– I co pan wtedy robi?
– Owijam GPS w sreberko tak, że gubi sygnał. Zmieniam trasę, objeżdżam ITD i wracam na trasę. Nie mogę ryzykować, że mnie złapią.
– Myślałam, że tylko ja mam w życiu pod górkę – prychnęłam, a on się zaśmiał.
– Moja żona będzie niedługo rodzić. Czwarty dzieciak. Wpadka. Jakby nas tam za mało było. Mieszkamy z teściami. Żadne z nich nie pracuje i przeszli na nasze utrzymanie. Nie pomogą, bo za starzy, zbyt schorowani, a żona teraz do roboty się nie nadaje. Wyszła z pieluch, to z czwartym zaszła. Mówi mi teraz, że nie wyrobimy, że za mało przywożę, że nie starcza jej na nas wszystkich.
– Nie ma pan wyboru. Musi pan kombinować – stwierdziłam, zerkając na niego.
Wytarł dłońmi twarz tak, jakby ją umył chwilę temu.
– Wie pani, co sobie myślałem, wracając dzisiaj z trasy? – zaczął, przysuwając sobie taboret bliżej blatu. Oparł łokieć o blat. – Zastanawiałem się, co by było, gdybym się rozpędził i wjechał w las. Gdybym się zabił na drzewie. Żona by pewnie dociekała, co się stało. Wyszłoby na jaw, że oszukiwałem, ale pewnie założyłaby, że to pracodawca mnie zmuszał. Dostałaby pewnie duże pieniądze za wypadek przy pracy, potem nawet rentę. Może byłoby jej lepiej beze mnie.
– Niech pan tak nie mówi! – Odwróciłam się do niego od razu. – To niedorzeczne. Dostał pan życie i nie może go pan zmarnować, bo jest ciężko. Myśli pan, że mnie jest łatwo? Myśli pan, że to proste rozwiązanie? Dla pana tak, ale dla rodziny najgorsze z możliwych.
– Myślę, że byłoby im lepiej, naprawdę.
– Niech mi pan teraz obieca, przysięgnie, że dojedzie pan bezpiecznie do domu. Zobaczy pan narodziny dziecka, pomoże pan żonie w domu.
– Niech pani na mnie zerknie – powiedział i złapał za koszulkę na piersi. Była brudna, pognieciona, a pod pachami żółta od zaschniętego już potu. – Nawet nie zatrzymuję się na chwilę. Gnam jak wariat, jedyne, co robię, to zjeżdżam tu na posiłek. Jak nie zjem dobrze, to nie dotrwam.
Zrobiło mi się go żal. Zrozumiałam też, że życie ma różne oblicza. Wydawało mi się wcześniej, że ten człowiek to szukający guza niechluj. Cwaniaczek, który swoim zachowaniem zmusza ludzi do robienia czegoś wbrew ich woli. Dopiero gdy usłyszałam jego historię, zrozumiałam, jakie miał powody, by tak wyglądać. Z okropnego, obrzydliwego stał się dobrym i wrażliwym. Oceniłam go tak pochopnie i tak surowo.
– Ta golonka – wskazałam na mięso skwierczące w tłuszczu – jest na mój rachunek. Niech pan zje, nabierze sił i wraca do żony.
– Nie, dzieciaku. Nie będziesz za mnie płaciła. Jakbyś dobrze zarabiała, nie siedziałabyś tutaj. Jedziemy na tym samym wózku. To, że mi otworzyłaś i zrobisz mi jedzenie, jest wystarczające.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Gdybym miała jak, pomogłabym panu.
– Kiedyś mi się wydawało, że zawodówka to koszmar. Potem wojsko. Okazało się, że chujowe jest dorosłe życie, a to, z czym kiedyś walczyłem, to pestka.
– To, że pan ciężko pracuje…
– A wiesz, co myślę? – Przerwał mi. – Przychodzi mi do głowy, że jak będę już stary, taki wiesz, schorowany, cierpiący i samotny, to powiem, że nic nie było takie chujowe jak starość.
– Być może, ale skoro będzie pan miał zaraz czworo dzieci, nie będzie pan samotny. Schorowany pewnie tak, cierpiący – być może, ale nigdy samotny. Mówi to panu ktoś, kto nie ma nikogo. Co ja bym dała za trójkę rodzeństwa… Mogliby się ze mną kłócić, spierać, ale ta myśl, że mam kogoś, znaczyłaby dla mnie bardzo dużo.
– To też nie zawsze tak jest – dodał po chwili. – Czasami rodzina jest gorsza niż obcy. A wiesz, kiedy z człowieka wychodzi największe gówno? Największa podłość? – zapytał, ale nie czekał, aż zacznę zgadywać, i sam sobie odpowiedział: – Jak w grę wchodzą pieniądze. Tak jakby kasa miała nadprzyrodzoną moc niszczenia.
Umieściłam posiłek w opakowaniu. Sięgnął do kieszeni po pieniądze. Nie chciałam przyjąć należności, ale powiedział, że się obrazi, jeśli tego nie zrobię. Zaoferowałam mu w zamian, by zjadł w kuchni. Zgodził się nawet na herbatę. Jadł, a ja dotrzymywałam mu towarzystwa. Zapytał wtedy, czemu potrzebuję ochrony. Streściłam mu więc ostatnich kilka dni. Gdy zjadł, podziękował i obiecał,