Sybirpunk 3. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
zamykałem nawet za sobą, bo nie planowałem tu zostawać. Szybkie przejrzenie szaf. Plecak, torba na ramię. Do jednego i drugiego zacząłem upychać najbardziej potrzebne rzeczy.
To jest – z tego, co zostało, bo przecież podstawowe i najlepsze zabrałem na Baryszewo, gdzie szlag jasny je trafił.
No nic, damy radę. Byłem to winien Mykole, bo…
Zamarłem w pół ruchu, kiedy przez wciąż uchylone drzwi wejściowe doniosło się znajome, głuche brzęknięcie rezonującej barierki przy schodach. Tak się robiło, kiedy ktoś, wchodząc na górę, pociągnął za oderwaną poręcz na półpiętrze, która wtedy zeskakiwała z prętów.
Tylko że wszyscy mieszkańcy bloku o tym wiedzieli, bo poręcz urwała się dwa lata temu.
W dodatku był środek pierdolonej nocy, a na klatce nie paliło się światło.
Ktoś nietutejszy wspinał się po ciemku po schodach.
Odłożyłem plecak powoli, ostrożnie na półkę i cofnąłem się do sypialni. Wydawało mi się, że usłyszałem jeszcze szuranie przy drzwiach, jakby stłumiony, ciężki oddech – a potem równie charakterystyczne „szszszt-klik-szszt”.
Dokładnie takie, jakie wydaje przytrzymywany ręką zamek przeładowywanej broni.
Poczułem, jak na gardle zaciskają mi się żelazne kleszcze strachu. Cholera jasna! No tak, przecież mogłem się spodziewać, że moje lokum będzie pod obserwacją.
Teraz tylko pytanie: prywaciarze? Służby? Ludzie Akułowa? Taran, Walera, ktokolwiek inny?
Soczewka bojowa zamigotała nierówno, odpalając jednocześnie cały wszczep oka.
W mieszkaniu nagle zrobiło się jaśniej, po ścianach i meblach przebiegła zielonkawa siatka perspektywy z cyferkami odległości. Aż mi się zakręciło w głowie, skroń odezwała się nagłym bólem, na chwilę skuliłem się i oparłem o framugę.
Sięgnąłem po pistolet, widząc w spektrum termowizji, jak przez szczelinę w drzwiach wejściowych wpada do środka wychłodzonego mieszkania wirujący obłoczek czyjegoś cieplejszego oddechu.
Cofnąłem się jeszcze o krok, kiedy drzwi zaczęły się uchylać.
Cholera, cholera jasna, kurwa dzika mać. Dopiero co to ja wprowadzałem ekipę na czyjś kwadrat, a teraz przychodzili po mnie! Tylko że ja nie byłem przygotowany, nie miałem pułapek ani szafy pełnej broni. Nic nie miałem na dobrą sprawę.
Poprawka – byłem w sypialni, a na ścianie miałem przełącznik do systemu w salonie.
Zrobiłem to jeszcze wtedy, jak mieszkaliśmy tutaj z żoną i Sańką. Młody często zasypiał przed holowizorem i budził się, gnojek, jak wyłączałem zbyt wcześnie… Więc zostawialiśmy go tam, a żeby nie łazić nocą przez pół mieszkania i nie budzić śpiącego w korytarzu Kusto, przeciągnąłem kabel tutaj i zapiąłem przy drzwiach.
Odczekałem jeszcze kilka nieludzko długich chwil pełnych napiętej, wytężonej ciszy… Idealnego braku szurnięć i sapnięć, jak wtedy, kiedy ktoś bardzo stara się iść, nie wydając żadnego dźwięku.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, poprawiłem chwyt na pistolecie. Puściłem w żyły syntę, lewym łokciem puknąłem w przełącznik.
– …niezaprzeczalnym sukcesem! – od razu wydarł się hologram, który wyskoczył pośrodku stołu w dużym pokoju, w jednej chwili zalanym błękitnawą poświatą. – Federacja nie zwalnia ani na chwilę, więc…!
Szczęknął odskakujący zamek, fuknął wytłumiony strzał, jęknęły sprężyny i trzasnęła rwana syntoskóra kanapy. W tej samej chwili ja wyłoniłem się z sypialni, wyciągając przed sobą rękę z bronią.
Pierwszego zobaczyłem od razu – typ oświetlony padającym z salonu trupio błękitnym światłem holorzutnika stał w korytarzu z zawziętą miną, trzymając pistolet z podłużnym pudłem tłumika.
Drugiego usłużnie podświetliła mi soczewka: ten z kolei trzymał się z tyłu, pilnując osi podłużnej korytarza.
Skrewiłem, bo nauczony doświadczeniem już zacząłem ściągać spust, licząc na to, że system sam wybierze lepszy cel.
Tylko że dla mnie „lepszy” to „ten, który może zrobić mi krzywdę długoterminowo”. Natomiast dla systemu celowniczego oznaczało to zwyczajnie „ten, który łatwiej trafić”.
Pistolet huknął i kopnął wściekle, kula ognia na chwilę zalała wnętrze mieszkania oślepiającym blaskiem. Stojący do mnie bokiem typek złożył się jak manekin w symulacji wypadku, kiedy strzał trafił go centralnie w prawy bok, zamieniając żebra w sieczkę i przerabiając płuca na kaszankę.
Jego pistolet szczęknął jeszcze dwa razy, posyłając jedną kulę prosto w mój regał, a drugą w wiszący na ścianie zabytkowy zegar z kukułką.
Za to ten drugi, cały czas celujący wprost we mnie, ściągnął spust. Trzymany przez niego króciutki pistolet maszynowy plunął serią, orząc tapetę i prując futrynę drzwi dosłownie o długość ręki ode mnie.
Strzeliłem jeszcze raz, ale kula chyba poszła bokiem. Dopiero wtedy dotarło do mnie: dostałem.
Zgiąłem się wpół, bardziej wpadłem, niż cofnąłem się do sypialni.
Kurwa jego mać. Szybko poszło, nie ma co.
Odruchowo chwyciłem się za przestrzelony prawy bok, już teraz czując przesączającą się przez ubrania krew. Kurrrwa mać, ki czort…! Co za niefart!
Praktycznie siedząc na podłodze, wytoczyłem się na korytarz, trzymając broń przed sobą.
Wóz albo przewóz.
Tamten celował wyżej, schowany za futryną. Krótka seria świsnęła mi nad głową, brzęknęło tłuczone szkło gdzieś z tyłu. Złapałem gościa w kółko celownika soczewki, dałem ognia – poszło minimalnie bokiem, bo w ścianę.
Oderwany kawał cegły uderzył go w twarz, a ja od razu poprawiłem, trafiając w piersi. Upadł, chciał jeszcze się ruszyć – strzał kontrolny uspokoił go raz na zawsze.
– Ałaaa… – zajęczałem, próbując obejrzeć postrzał.
W uszach mi dzwoniło, wzrok trochę się rozjeżdżał, bo soczewka bojowa nie mogła się zdecydować, czy działać dalej, czy dać spokój. Na całe szczęście nie dostałem aż tak mocno, pocisk wytracił część energii na lekkiej kamizelce, którą znalazłem w bunkrze i założyłem, wychodząc na miasto… No a jak? Przecież nie ruszyłbym się na pałę, nie?
Tak czy inaczej, bolało jak cholera, kula została w środku. Trzeba będzie wyciągnąć, potem zaszyć i w ogóle, a przecież w domu tego nie zrobię. Szczególnie że zaraz zajedzie tutaj ten sam radiowóz, który dopiero co mnie minął.
Podniosłem się z podłogi, potrząsnąłem głową. Początkowy szok po trafieniu mijał, nie było aż tak źle, synta robiła swoje… Dam radę. Muszę.
Na szybko obszukałem oba trupy, zabrałem, cokolwiek mogło się przydać. Obydwaj w jednakowym, minimalistycznym oporządzeniu, takie same czapki, w dodatku brodaci. Jak nic siepacze od Zarnickiego… Czekali na mnie, palanty.
Zgarnąłem z regału i upchnąłem do torby całe pudełko z rzeczami różnymi, a potem, posykując z bólu, zszedłem na dół. Ostrożnie wyjrzałem z klatki – akurat na czas, żeby zobaczyć, jak drzwi samochodu otwierają się i wysiada jeszcze dwóch.
Niedobrze, niedobrze. Na pewno widzieli błyski, słyszeli strzały. Od razu wywołali kolegów, nie dostali odzewu i teraz szli po mnie. Cofnąłem się, rozejrzałem bezradnie.
Zaraz tu będą. A ja nie miałem się gdzie schować. Do mieszkania przecież nie wrócę. W otwartą strzelaninę też