Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta JadowskaЧитать онлайн книгу.
pozwalała na to znacznie lepiej niż któraś z moich nor.
W parku panowała zaskakująca cisza. Zamiast zwyczajowych awantur i śmiechów słyszałam tylko wycie psów. Przyspieszyłam. Ćpuny wbrew pozorom mają dobry instynkt samozachowawczy i jeśli uznały, że to nie miejsce dla nich, to coś się święciło. Może mój wilkołak nie był sam w tej okolicy. Wyczułam napięcie mocy otaczającej szczelinę i zgasiłam silnik. Ostatni kawałek wolałam przejść pieszo, pchając motocykl. Szczelina nie jest nieruchoma, nie zawsze objawia się w tym samym dokładnie miejscu. Tym razem znajdowała się tuż przy gazonie, który kiedyś obrastały dzikie róże, a dziś zdobiły głównie butelki po piwie. Wypowiedziałam zaklęcie przenikania granicy i przepchnęłam motocykl przez cienki przesmyk światła. Niemal w tym samym momencie usłyszałam huk wystrzału, a sekundę później odgłos rykoszetu o tylny błotnik Ślicznotki. Drugi rykoszet, odbity o jeden ze słupów gazonu, trafił mnie w ramię. Klnąc, skoczyłam do przodu i pęknięcie za sobą uszczelniłam zaklęciem. Wystarczy na kilka godzin.
Wylądowałam w niewielkim parku na Gocławiu, niedaleko jednej z moich ulubionych met. Gdy wdrapywałam się na Ślicznotkę, z ust wyrwał mi się bolesny jęk. Było kiepsko. Nie tragicznie, ale kiepsko. Lewe ramię zaczynało mi drętwieć, a płaszcz przylepiał się do mokrych od krwi ud. Gdybym była tylko człowiekiem, pewnie bym umierała, ale berserka nieco trudniej zabić – potrzeba do tego odrobinę więcej determinacji.
Bez zwłoki podjechałam na osiedle przy Jugosłowiańskiej i pilotem otworzyłam drzwi do garażu. Postawiłam motocykl na zarezerwowanym dla niego miejscu i dowlekłam się do wind. Po cichu, by nie obudzić sąsiadów, otworzyłam drzwi do mieszkania. Marzyłam o tym, by paść na łóżko i przespać kilka godzin, ale jedyną istotą, która by się z tego ucieszyła, była bestia w sytuacjach ratowania życia uruchamiająca się niezawodnie. Wymieszałam w blenderze potrójną porcję proszku proteinowego ze śmietaną, bananami i połową opakowania czekolady w proszku, po czym z dwulitrowym dzbankiem specjału poczłapałam do łazienki. Odkręciłam kurek z gorącą wodą, ściągnęłam z siebie płaszcz i resztę ciuchów. Bok miałam dotkliwie poszarpany, ale kąpiel powinna pomóc. Za pomocą pęsety i lusterka udało mi się wyciągnąć odłamek z ramienia. Rana nie była głęboka, ale krwiak dookoła niej rozlewał się niczym ślad po uderzeniu piłeczką golfową. Z szafki pod zlewem wyjęłam dwulitrowy słój z zielonkawym proszkiem leczniczym. Nie wiedziałam, co dokładnie wchodziło w skład tego specyfiku, bo sprzedawca powoływał się na tajemnicę handlową i prawo do prywatności w praktykowaniu swojej magii, ale działało. To Aleks znalazł ten niepozorny sklepik z eliksirami na granicy Dzielnicy Cudów i Straconej Dzielnicy. Sprzedawca, na oko przynajmniej półkrwi goblin, wyglądał na starszego niż kurz i twardszego niż owsiane ciasteczka Aleksa. Polecony przezeń preparat gojący był tym, co pomogło Aleksowi dojść do siebie po spotkaniu z Ernstem. Do dziś, gdy łamie go w kościach na zmianę pogody, robi sobie błotnistą kąpiel. Miałam już wiele razy okazję sprawdzić, że działa też na mnie. Przyspiesza leczenie, regenerację mięśni czy skóry, a nawet obrażeń wewnętrznych. Tyle że śmierdzi jak wyziewy piekła. Aleks twierdził, że ten smród to część kuracji – coś jak interwencja na poziomie psychologicznym: miał mnie tak bardzo odrzucać, bym na przyszłość unikała sytuacji, w których obrywam, lub bardziej się postarała nie oberwać. Gdybym jak Kosma pracowała w bibliotece, byłoby to znacznie prostsze. Druga wada preparatu to to, że należało go trzymać na skórze kilka, kilkanaście godzin, w zależności od tego, jak poważnie się poraniło. Tym razem nie było źle – dwie, może trzy godziny, jeśli wilkołak miał brudne pazury, i powinnam być jak nowa. Mogłam się za to pożegnać z łóżkiem i spaniem w pościeli. Zanurzyłam się po szyję w gorącej pianie i rzuciłam proste zaklęcie utrzymujące temperaturę wody na tym samym poziomie. Siorbiąc koktajl proteinowy prosto z dzbanka, mogłam się zastanowić nad tym, co właściwie się wydarzyło. Bo nic nie miało sensu.
Wilkołaki nie są zmiennokształtnymi wilkami, które możecie znać. Wilki mają dwie formy – ludzką i zwierzęcą, nic pomiędzy. Posiadają też dwie świadomości, ludzką, nazwijmy ją duszą, i wilczego munina, które się zwykle ze sobą dogadują. Wilkołak jest anomalią. Trudno go uznać za przedstawiciela osobnej rasy, skoro nie prokreuje. Czasami człowiek zostaje schwytany przez czkawkę, która ma w zwyczaju mutować to, co znajdzie się w jej zasięgu, w coś innego. Zwykle gorszego. I złapany przez nią człowiek może się obudzić na przykład jako wilkołak. Albo wąpierz, czyli bezmyślny, krwiożerczy twór wampiropodobny, ale bez całej tej ogłady i elegancji. Kiedyś myślano, że musisz być wilkiem, by czkawka zmutowała cię do wilkołaka, albo wampirem, by stać się wąpierzem. Takie przypadki zdarzyły się zaraz po wojnie, kiedy magia zaczynała szaleć. Później jednak okazało się, że nikt nie jest bezpieczny.
Kilka razy w miesiącu miałam zlecenia od rodzin, których bliscy zmutowali. Stawali się bezrozumnymi i oszalałymi bestiami, ale instynkt kazał im wrócić do domu i rozszarpać lub przemienić najbliższych. Jeśli twój ukochany wraca do domu dziwnie sapiący, zaśliniony i warczący – zabij go albo uciekaj i skontaktuj się z kimś, kto zrobi to za ciebie. Szanse na to, że twój luby będzie chciał cię pożreć albo wybierze pogryzienie cię w nadziei, że zarazi cię klątwą, rozkładały się pół na pół. Dla rodziny ten wybór był nieco zbyt drastyczny, więc decydowała się na bramkę numer trzy – zatrudnienie mnie, i to ja załatwiałam sprawę. Mogli iść bezpośrednio do Zakonu, ale wówczas musieliby płacić prowizję. Sporą.
Na mutację nie ma lekarstwa, ale istnieją ludzie, którzy potrafią za pomocą magii okiełznać potwory i używać ich jako coś w rodzaju straszaka. I tu pojawiało się pytanie: czy wilkołak, który na mnie napadł, był dzikim, którego pochwyciła czkawka i działał czysto instynktownie, szukając pożywienia i seksu, czy był sługą kogoś, kto wysłał go za mną celowo. Przeprowadziłam zwyczajowy rachunek grzechów moich wrogów i nieprzyjaciół, zastanawiając się, kto by się posunął do tak brudnej i ryzykownej metody. Bo wilkołak mógł mnie nie zabić, ale sprawić, że sama wróciłabym jako ta bestia. Biorąc pod uwagę mój typ magii, wydawało się to mało prawdopodobne, ale o tym mało kto wiedział. Jak długo bym nie rachowała grzechów, moje myśli wciąż wracały do Ireny i Robina. O co może im chodzić?
Odstawiłam pusty dzbanek na podłogę i zanurzyłam się głębiej w zielonkawej, błotnistej kąpieli. Mogłam się zdrzemnąć choć chwilę. Jedną z niewielu zalet przełomu było to, że podkręcone na maksa instynkty nie pozwoliłyby mi się utopić w wannie.
Rozdział 5
Znacie prawo Murphy’ego, które mówi, że jeśli coś może pójść źle, tak właśnie się stanie? Mam własną wersję tego prawa – nieco bardziej hermetyczną, za to idealnie pasującą do mojego życia: jeśli coś poszło tak źle, że potrzebujesz rekonwalescencyjnej kąpieli, dalej może być tylko gorzej.
Odpływałam właśnie w coś na granicy snu i medytacji, kiedy usłyszałam przeciągły dzwonek u drzwi. Zignorowałam go. Kolejny też. I łomotanie. Przez chwilę myślałam, że mi się udało, ale usłyszałam zaniepokojony głos cioci Stasi i jej delikatniejsze pukanie.
– Pani Kasiu, jakiś pan zostawił paczkę na progu. Nie był kurierem! I nie miał pokwitowania! – zawołała przez drzwi, wyraźnie podenerwowana.
Wyprostowałam się gwałtownie. Sięgnęłam po ręcznik i z jękiem wytarabaniłam się z wanny. Ciocia Stasia nie była głupia. Sama ją uczyłam, na co powinna zwracać uwagę. Niezidentyfikowana paczka od nielicencjonowanego kuriera zostawiona na moim progu klasyfikowała się jako zagrożenie.
Ciocia Stasia rzecz jasna nie była ze mną spokrewniona – łatwo to poznać jej miłym usposobieniu i po tym, że miała odruchy dobrego Samarytanina. Zajmowała mieszkanie naprzeciwko mojego. Gdy się wprowadziłam, jako Katarzyna Kowalska (pracownica firmy PR-owej, samotna, lat dwadzieścia osiem), przyniosła mi na powitanie ciasteczka. Kto, na miłość boską, tak