Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta JadowskaЧитать онлайн книгу.
więcej niż siedemdziesiąt pięć kilo, a jednak widziałam, jak bez wysiłku przenosi sprzęt ważący znacznie więcej niż on sam. Oparłam się o framugę i czekałam, aż mnie zauważy. Aktualnie był zajęty zwijaniem wykładziny w nierówny rulon. Wyprostował się i powiedział:
– Złap drugi koniec. – Popchnął butem rulon.
– Sam sobie dasz radę. Nie bądź taki skromny, widziałam, jak ją uniosłeś chwilę temu. – Wyszczerzyłam się w uśmiechu.
To był stały element naszej zabawy. Ilia nigdy nie zdradził mi, kim jest, to znaczy jaką magią dysponuje. Czułam, że jakąś na pewno, ale nie potrafiłam jej rozpoznać. Początkowo myślałam, że to zmienny. Był silny, jadł jak szalony, miał zdecydowanie terytorialne odruchy. Gdy spytałam, zaprzeczył, a Karma tylko prychnęła z lekceważeniem („Zmienny, też coś!”). Wedle papierów miał tylko dwadzieścia trzy lata. To mogła być prawda, wyglądał na tyle. Jednak w świecie magicznych wiele rzeczy nie jest takich, na jakie wygląda.
Ilia burknął gniewnie, ale zarzucił sobie wykładzinę na ramię i bez większego wysiłku wyniósł ją z pomieszczenia, mijając mnie w drzwiach. Wrzucił ją do drugiej, znacznie większej sali kinowej. O ścianę opierały się worki na śmieci wypełnione gruzem, listwami boazerii i fragmentami wyliniałej aksamitnej kurtyny.
– Potrzebujemy sali kinowej – powiedział, widząc moje spojrzenie przemykające po śmieciach.
– Karma nie schodzi na to piętro – przypomniałam.
– Może zejdzie, jeśli będzie miała prawdziwą salę kinową – oświadczył niezrażony.
– Może się nie oprzeć powtórce Gwiezdnych wojen, Firefly czy Z Archiwum X na wielkim ekranie – zgodziłam się, a Ilia nagrodził mnie promiennym uśmiechem.
– Dokładnie na to liczę – oświadczył, odgarniając znad czoła przydługie brązowe włosy.
Jego twarz nie była chłopięca, ale do bycia mężczyzną jeszcze trochę mu brakowało. Cały dziecięcy tłuszczyk dawno zniknął, uwydatniając kanciaste rysy, zbyt ostre kości policzkowe, zbyt wydatny nos i zbyt duże usta – jak gdyby twarz Ilii potrzebowała czasu, by zyskać właściwie proporcje. Tylko jego ciemne, głęboko osadzone oczy stały się zbyt poważne, by mogły należeć do zwyczajnego dwudziestotrzylatka. A może doświadczył czegoś, co go zmieniło. Może po prostu nie był dwudziestotrzyletnim chłopcem, a czymś znacznie starszym.
Tylko w jedno nie wątpiłam w przypadku Ilii: naprawdę zależało mu na Karmie i pragnął jej dobra. Nie zrażał się, jeśli zamiast podziękowania otrzymywał awanturę. Ktokolwiek chciałby przyjść po Karmę, nawet gdyby zdołał pokonać wszystkie pułapki i elektroniczny system ochrony, musiałby jeszcze pokonać Ilię. I nie postawiłabym w tej walce na jego przeciwnika.
– Bądź czujny w najbliższym czasie – powiedziałam cicho.
– Masz kłopoty?
– Może, nie wiem. Karma to sprawdza.
– Jeśli będziesz miała pewność, nie przychodź tu, póki ich nie rozwiążesz.
Skinęłam głową. Mogliśmy się nawet lubić, jeść popcorn podczas oglądania powtórek kultowych produkcji s.f., ale Ilia miał swoje priorytety. Ja do nich nigdy nie będę należała. Do szczęścia musiało mi wystarczyć, że byłam priorytetem dla samej siebie.
Rozdział 4
To, że nie chciałam wracać do domu, nie znaczyło, że nie miałam się gdzie podziać. Zorganizowałam sobie nory i mety rozsiane po całym mieście, po obu stronach Wisły, po obu stronach bramy. Nory były dyskretne. Zwykle bez sąsiadów, którzy mogliby kojarzyć mnie z twarzy. Mety stanowiły coś więcej – wiązały się z budowaną na potrzeby miejsca tożsamością, papierami, ludźmi, którzy wierzyli w to, co im mówiłam.
„Jestem miłą dziewczyną, pracuję jako stewardesa dla izraelskich linii lotniczych, dlatego nie bywam tu zbyt często”. „Jestem niezbyt miłą dziewczyną, ochroniarką, trenerką sztuk walki, to dlatego, gdy jestem w mieszkaniu, słyszy pan, kochany sąsiedzie, odgłosy okładanego worka treningowego. Owszem, to cudownie, że tak często przebywam poza domem, zajmując się tężyzną fizyczną moich klientów”.
Różne historie, różne twarze, które rozpoznaliby bez wahania na policyjnym okazaniu. Żadnej z nich nie widziałam, wstając rano z łóżka. Były równie wypracowane jak historyjki, równie fałszywe jak dokumenty, które sobie załatwiałam, by bez problemu przejść kontrolę i podpisać umowy najmu. Zaliczka z góry za kilka miesięcy zwykle ucinała większość pytań.
Może już nie musiałam tego robić. Może mogłabym gdzieś osiąść, zapuścić korzenie. Ernst Szalony wciąż, wedle wywiadu Karmy, przebywał gdzieś poza zasięgiem. Z Cieniami mogłam sobie poradzić, z Matką w jakimś stopniu też. Ale nie potrafiłam inaczej. Może ja w ogóle nie mam korzeni, które mogłabym zapuścić. Nie znam nic innego. Tak spędziłam całe życie u boku matki. Wciąż przenosiłyśmy się z mieszkania do mieszkania, wciąż zmieniałyśmy tożsamość, dokumenty, wygląd, bezpieczne konta bankowe i porozrzucane po kraju skrytki z kopertami, w których kryły się całkiem nowe twarze, tożsamości, szanse. Miałam trzy lata, gdy matka nauczyła mnie pierwszego planu awaryjnego. Zawsze jakiś miałyśmy. Początkowo uwzględniały tylko jedno zagrożenie – Ernsta. „Pamiętaj, córeczko, nie znasz go, więc musisz mi zaufać, gdy ci powiem, że to skurwiel bez honoru i miłosierdzia. Jeśli nas dopadnie, zabije. Nie możesz być moim słabym punktem, zapamiętaj”. Przez długie lata byłam przekonana, że skurwiel to synonim słowa ojciec.
Nowe miejsca, nowi znajomi, mocno przerywany stosunek ze szkołą, żadnych trwalszych więzi, dopóki nie skończyłam osiemnastu lat i matka nie straciła nadziei, że moje hipermoce lada moment objawią się same z siebie. Wysłała mnie na szkolenie do Trójprzymierza w nadziei, że wykrzeszą ze mnie magię, która przecież musiała gdzieś być zakodowana w moim DNA, skoro miałam takich rodziców.
Lata w Trójprzymierzu były najwspanialszymi w moim życiu. Najbardziej stabilnymi, spędzonymi wśród ludzi, z którymi naprawdę mogłam się zaprzyjaźnić. Wiele się nauczyłam. Nie dość jednak, by zadowolić Matkę.
Nigdy mi nie wybaczyła, że ją zawiodłam, bo nie jestem kluczem do potęgi i dominacji nad światem czy choć do zaśmiania się w twarz Ernstowi. Tak, dostrzegałam ironię w tym, że przez większość życia marzyłam, że jakaś magia nagle się we mnie obudzi i moja matka będzie ze mnie dumna, a gdy w końcu ta magia się obudziła, nie wspomniałam jej o tym słowem, zbyt świadoma tego, co by ze mną zrobiła. Gdzieś między marzeniami małej dziewczynki a gehenną w kryjówce ojca zrozumiałam pewne sprawy. I złamałoby mi to serce, gdyby Matka nie tresowała mnie od dziecka tak, bym nie miała serca, miękkiego podbrzusza podatnego na ciosy. Moje życie z magią na pokładzie zmieniło się bardzo, ale zupełnie nie tak, jak miałam na to kiedyś nadzieję. Potrząsnęłam głową. Naprawdę nie powinnam o tym myśleć. Byłam głodna i zmęczona. Nie potrzebowałam depresyjnych rozważań, by jeszcze mocniej zachwiać moją kontrolę.
Zjechałam z ulicy na szeroki, brukowany podjazd otaczający coś, co dawniej było świątynią. Nie miałam pojęcia, jakich bogów tu czczono, bo wszystkie wizerunki zostały zniszczone, na długo zanim znalazłam to miejsce. Tylko kolorowe witraże ze skrzydlatymi sylwetkami aniołopodobnych stworzeń ze zwierzęcymi głowami na męskich torsach stanowiły jakąś wskazówkę. Wciąż wibrowały magią ochronną, która nie pozwoliła wandalom stłuc szyb nawet wtedy, gdy roztrzaskiwali ołtarze. W latach pięćdziesiątych było wiele agresji wymierzanej w stare kulty, starych bogów. I jako że nie osłonili oni swoich wyznawców przed tym, co uczyniło świat miejscem nieprzyjaznym i brutalnym, wierni nie kwapili się, by okazywać im pokorę. Większość świątyń w granicznych dzielnicach – tych najbardziej zniszczonych na skutek uderzenia magii – została zrujnowana.