Przedwiośnie. Stefan ŻeromskiЧитать онлайн книгу.
zaprosiła je do swego pokoju i położyła spać, jak mogła i zdołała w niewielkim lokalu. Gdy młode usnęły na wspólnym legowisku, rozpostartym na ziemi, w poprzek izby, księżna Szczerbatow – Mamajew w kuchni zwierzyła się w cztery oczy gościnnej i litościwej Polce. Oto na obudwu[66] wychudłych łydkach, od kolana do stopy, miała pozapinane bransolety bezcennej wartości, nie tylko co do waloru drogich kamieni, lecz i co do ich wagi historycznej, pamiątkowej. Te złote kajdany nękały ją straszliwie, gdyż, na pół pootwierane, wgryzły się w ciało swymi paszczami i powyżerały krwawe wklęśnięcia. Obiedwie[67] odjęły z bolesnych nóg księżnej owe bransolety, których w pociągach—tiepłuszkach[68], a potem na statku nie zdejmowała od tygodni w obawie rewizji i konfiskaty. Ułożyły je na piecu i księżna od tylu czasów pierwszy raz zasnęła.
Nieszczęście chciało, że tejże nocy zwaliła się do mieszkania rewizja. Precjoza znaleziono i zabrano, a karę za ukrywanie złota i drogich kamieni w takiej ilości poniósł Cezary i jego matka. Obydwoje dostali się na czarną listę. Tylko dobra opinia, jaką u władz bolszewickich cieszył się „towarzysz Baryka”, wpłynęła na zmniejszenie kary. Emigrantki, które, oczywista, śledzono, dostały się znowu do srogiej turmy[69].
Gościna udzielona księżnej Szczerbatow – Mamajew nie wyszła matce Cezarego na zdrowie. Od tej chwili była, widać, ściśle tropiona, gdyż przytrzymano ją właśnie, gdy zamierzała wydobyć coś ze skarbu ukrytego w górze za miastem – w celu wyprawienia się znowu na wieś po zboże. Bita potężnie „po mordzie”, przyznała się do posiadania skarbu i pokazała kryjówkę, gdzie się mieścił. To jej jednak nie uratowało. Skierowano ją do robót publicznych w porcie. Niedługo tam jednak pracowała. Roboty owe były doskonałą kuracją prowadzącą z tego świata na tamten. Cezary wyjednał to swymi prośbami, iż na jakiś czas umieszczono mu matkę w szpitalu powszechnym. Lecz gdy odpoczęła, trzeba było znowu iść do ciężkich robót. Słaby i zniszczony organizm nie wytrzymał: pchnięta przez dozorcę, padła na drodze i skończyła życie. Miano zwłoki chować we wspólnym rowie kontrrewolucjonistów, lecz i tu syn wyżebrał ustępstwo. Pochowano „burżujkę” oddzielnie, na katolickim cmentarzu. Ksiądz Gruzin odprawił nad nią przepisane modły, wypowiedział stare łacińskie wyrazy, do których była przytroczona jej dziecięca wiara, radość młodości i wielkie smutki życia.
Nim jednak spuszczono prostą trumnę w głąb dołu, Cezary zapragnął raz jeszcze spojrzeć na matkę. Oderwał deskę nakrywającą świerkowe pudło i po raz ostatni przypatrzył się obliczu zgasłej. Splatając jej zesztywniałe palce do snu wiecznego, zobaczył również, że złota obrączka, którą przez tyle lat przywykł całować i wyczuwać, iż była niejako częścią ręki, czymś niby kość czy sustaw[70], wrośnięta w skórę chudej ręki – że ta złota obrączka zdarta została z palca wraz z nieżywą skórą, gdyż, widać, nie chciała poddać się rozłączeniu dobrowolnemu. Sczerniała, zapiekła rana widniała na tym miejscu, gdzie niegdyś była obrączka. Cezary zapamiętał sobie ten widok. Nikt nie umiał mu powiedzieć, kto zabrał ślubny pierścień matki. Na zapytanie, czy tu nastąpiła konfiskata, wzruszano urzędowymi ramionami, odpowiadano skrzywieniem ust w uśmiech pobłażliwy, ironiczny – nieironiczny, wyrozumiały. Teraz dopiero czuciem dotarł do wiadomości, dla kogo to w dzieciństwie i zaraniu wczesnych młodzieńczych lat przechowywał kinżał w skalnej kaukaskiej pieczarze.
Tak to Cezary Baryka sam jeden został na świecie. Nie miał już matki, nie miał ojca i nie miał nic z dawnego dostatku. Nawet pokój w dawnym mieszkaniu odebrano mu i przeznaczono inny, daleko od tego miejsca, w czarnym mieście, wśród „przemysłów”. Po śmierci matki o ojcu przestał już myśleć. Władze bolszewickie, gdy jeszcze raz usiłował powziąć wiadomość, udzieliły mu fatalnej. Według tej ostatniej informacji Seweryn Baryka, major armii carskiej, przeszedł dawno – dawno na stronę wrogów, przystał do polskich legionów, zdradził swój sztandar. Lecz – dodawano – i tam, w tych legionach, nie ma go według danych, jakie biura wywiadowcze posiadają. I tam przepadł bez wieści. – Pogib![71] – wykrztuszono wreszcie z ukrytą radością.
Była to już formuła ostatnia, nieodwołalna.
Cezary schwytany został przez arkan[72] samotności. Za życia matki nie znał tego stanu. Tak duży kawaler, wyprawiając rozmaite fochy czysto osobiste, szedł przecież prowadzony za rękę. Teraz dopiero zdrętwiał, nie znajdując już w próżni ręki małej, chudej, słabej. Stawiał się hardo samemu sobie, tłumacząc swym uczuciom, że przecież to jest najnaturalniejsze zjawisko, iż stara, schorowana, zdenerwowana kobiecina zmarła. Zwłaszcza w warunkach tak dla jej zdrowia nieodpowiednich. Ale nie poddawał się rozumowaniu, nie chciał mu ulec – żal – stan podobny do wszechwładnej gorączki, która poraża organizm zdrowy. Same nogi niosły na cmentarz, do tej świeżej kupy gliny przesyconej ziemnymi gazami, gdzie leżało zakopane jestestwo czujące matki. Siedział tam i patrzał w ziemię.
Teraz dopiero wyraźnie widział, jak ta słaba kobieta była samą sobą, jak dalece świadomie szła do swego celu, jak nieomylnie widziała wszystko, co było na drodze, po której szła do swego celu. Ona jedna nie była zaskoczona przez wypadki. Chwytała nadchodzące w swe dłonie natychmiast, doskonale i świadomie, co w każdej minucie jej, matce czynić należy. Przypatrując się teraz poprzez kupę czerwonej bakińskiej gliny życiu swej matki, Cezary widział, że ona nie była słaba, lecz właśnie silna. Gnębiły ją, napastowały, biły choroby wydzierające wszelką siłę – bezsenność, anemia, wreszcie bieda i głodowanie, a wszystkie wyszczerbiły się na niej. Przecie ani na jednę[73] minutę nie poddała się niczemu, nie ustała, nie cofnęła się, nie ucichła. Dopiero podła, sobacza[74] ludzka przemoc i fizyczna, niezwalczona śmierć przetrąciła jej żelazną wolę. Teraz dopiero wysunęły się na światło przewinienia względem niej, nieposłuszeństwa, grubiaństwa, chamskie opory, nędzne posługiwanie się tym bezcennym naczyniem ducha. Ale łzy niemęskie, które skrucha wyciskała, stanowiły krynicę oczyszczenia. Na nowo się odnajdywali – matka i syn. Ręka w rękę szli w lasy dalekie na stokach południowych podgórza albo w gaje nadbrzeżne Zychu, które wietrzyk wiosenny pogłaskaniem osrebrzał. Cezary był sam i nie sam. Patrzył na wdzięczne drzewko brzoskwiniowe, co na tle kamiennego ogrodzenia pracowitego Tatara jasnym się różem wyróżniało w tym strasznym bezdrzewnym kraju, i mówił z cicha do matki: – Patrz, samotne drzewko brzoskwiniowe! – Zrywał najwcześniejsze wiosenne anemony[75] i kielichy ich bezwonne, otwarte w stronę nieba, oddawał nie istniejącej dłoni. Kładł kwiaty te w zimnym powietrzu, a gdy upadały na ziemię, śnił, iż ręce wiecznie skłonne do objęć przyciskają je do uśmiechniętych ust, czuł na sobie powrósła nie do przestąpienia, z tą samą siłą obejmujące.
Długie godziny przepędzał na wpatrywaniu się w morze, wiecznie jednakie i wiecznie odmienne, ku któremu uskoki nagich gór zniżają się nagłym upadkiem – nad którym wiszą zwały strzępiastych sosen Południa. Gdy trawy otulające urwiste ogrody pięknej zatoki półwyspu zazieleniły się bujną i lśniącą barwą, a wśród nich stokroć, fiołki i sasanki otwarły swe oczy żywe i ukazały twarzyczki, przypominał sobie pisma poetów, których mu się w różnych językach uczyć kazano i którymi dawniej pogardzał. Gdy wylewały woń swą, wieczne rodzącą wzruszenie, przychodził do przeświadczenia, iż dwie są tylko na ziemi sprawy nieśmiertelne i nie podlegające zepsuciu śmierci: wiekuisty powrót kwiatów na wiosnę i odtworzenie ich powrotu na ziemię w wierszach poetów. Wypowiadał teraz matce umarłej te ciche, woniejące jak fiołki słowa, na nic nikomu
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75