Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski. Станислав ЛемЧитать онлайн книгу.
z katalogu: dwa wagony towarowe i maleńką kasę drukującą bilety. Tymczasem drab rentgenolog uznał, że to są upominki dla niego – i nigdy ich nie oddał! Długo nie mogłem przeboleć, że tak plugawie zachował się wobec niewinnego dziecka; nawet wtedy, gdy ojciec uznał, że jako szesnastolatek jestem już za stary, by bawić się kolejką elektryczną, i oddać ją musiałem dziecku wujka.
– Wspomniał pan o studiowaniu encyklopedii Brockhausa i niemieckiej książki o elektrotechnice; a czy w gimnazjum byty lekcje niemieckiego?
– Były. Mieliśmy najpierw profesora Rollauera – po wkroczeniu Niemców został Reichsdeutschem – potem Ukraińca, profesora Turczyna; miał troszkę twardy akcent, ale był dobrym germanistą. Rollauer nauczył naszą klasę żydowskiego wierszyka, do dziś go pamiętam: Awrum Itzik, giter tencer, hat er sich gemacht a rojten szpencer. A rojten szpencer hat er sich gemacht, und hat getanct die ganze nacht. Wybijał palcem po katedrze rytm, a myśmy deklamowali.
– Dlaczego uczył was tego wierszyka?!
– To był czas dość oryginalnych profesorów; takich, o jakich w Zmorach sporo pisał Zegadłowicz. Nie lubię tej powieści, ale wiele w niej obserwacji prawdziwych.
– Ukraińskiego też pana uczono?
– Tak, robił to także Turczyn. Wśród uczniów krążyły rozmaite żarty, na przykład: Czetyre perioda ukraińskoj literatury – perszyj buł, ale zahynuł, druhoho ne buło, tretyj Szewczenko ta Iwan Franko, a czetwertyj bude. Niewątpliwie kryła się w nich złośliwość w stosunku do Ukraińców. Wśród uczniów byli zresztą Ukraińcy, to było przecież rządowe gimnazjum. Miśku Wołk siedział koło mnie w ławce. Zawsze jednak rozmawialiśmy po polsku. Ani jeden z Ukraińców nie odezwał się w szkole po ukraińsku poza godzinami ukraińskiego. Miśku pierwszy raz zwrócił się do mnie po ukraińsku, kiedy go spotkałem na ulicy po przyjściu Sowietów. Zdumiało mnie to tak, że zapytałem: – Ty szew, zdurił? Wtedy obowiązywało już hasło: Ukraińske misto Lwiw buło, je i bude radianśke. A kiedy Ukraińcy studiujący za sowieckich czasów medycynę mówili, że coś tam jest sowićke, poprawiano ich: ne sowićke, a radianśke.
W gimnazjum jednak ta odmienność zaznaczała się dopiero na lekcjach religii – wtedy widać było, kto, będąc grekokatolikiem, wychodzi z klasy. Na co dzień nie zwracało się na to uwagi, wszyscy mówili po polsku. Wiedziałem oczywiście, że mój profesor matematyki Zarycki jest Ukraińcem, ojcem dziewczyny, która brała udział w zabójstwie ministra Pierackiego i dostała za to bodaj siedem lat – ale nie wywoływało to sensacji. Trochę jak w anegdocie o dwóch dyrygentach wielkich orkiestr, sowieckiej i amerykańskiej. Spotykają się i dyrygent sowiecki mówi: – U mnie w zespole jest tylu i tylu Żydów, a u was? – Amerykanin na to: – Ja nie mam pojęcia, nigdy mnie to nie interesowało!
W pamięci znajduję jeszcze kilka nazwisk z mojego grona pedagogicznego. Dwóch dobrych łacinników, Auerbach i Rappaport, obaj zabici zostali przez Niemców – Rappaport był łagodnym staruszkiem, za to Auerbach wydawał mi się bardzo groźny. Wspomniany już profesor fizyki, Lewicki, któremu podpowiadałem temperaturę zamarzania rtęci; sześć razy mu podpowiedziałem, aż wreszcie dał mi porządnie po głowie, żebym przestał. Pani Maria Lewicka, polonistka, nie mająca z Lewickim poza nazwiskiem nic wspólnego, która nigdy nie dawała mi skończyć moich wypracowań na wolne tematy i wypisywała o nich na pół strony różne wspaniałe rzeczy. Dyrektorem był Stanisław Buzath, który prosił przed śmiercią, by jeśli Lwów będzie znowu polski, przyjść nad jego mogiłę i cicho mu o tym powiedzieć. Profesor Starzewski, komendant hufca harcerskiego. Nauczyciel gimnastyki, oficer rezerwy Kajetan Janowicz. Mieliśmy też wśród grona pedagogicznego rozmaitych artystów – jeden się nazywał Knobloch, od tak zwanych robót ręcznych. Oczywiście katecheta. Czy jeszcze ktoś? Nie pamiętam.
– Zapytam, jak ów sowiecki dyrygent: jakie były proporcje narodowościowe wśród uczniów?
– Na trzydziestu chłopców mniej więcej jedna czwarta albo jedna piąta to byli Żydzi, dwie albo trzy piąte Polacy, reszta Ukraińcy. Tak mi się dzisiaj zdaje – dokładnie powiedzieć nie potrafię. Wojna doprowadziła do zerwania wszelkich kontaktów. Niedawno przyjechał z Ameryki jakiś nie znany mi bliżej człowiek, który za oceanem prowadzi wytwórnię sprzętu medycznego, i koniecznie chciał się ze mną widzieć; powoływał się na czasy gimnazjalne. Nie poszedłem na to spotkanie; nie przypominałem sobie, o kogo chodzi, a sztuczne, po sześćdziesięciu latach, ożywianie zamarłych kontaktów wydaje mi się pozbawione sensu. Nasze drogi zupełnie się rozeszły. Owszem, pamiętam, że jeden z kolegów Ukraińców pożyczył ode mnie Komizm Bystronia i nigdy nie oddał – do dziś żałuję, bo było to przedwojenne wydanie, a wznawiając tę książkę po wojnie, szereg rzeczy usunięto.
– Czy świadom pan był, czym dla Ukraińców jest cerkiew Świętego Jura, gdzie miał swoją siedzibę metropolita Szeptycki?
– Tak, ale jej nie odwiedzałem. Co niedzielę spacerowaliśmy z ojcem aleją Mickiewicza od Brajerowskiej w górę, aż do murów otaczających Jura – ale do środka nie wchodziliśmy. Wiem, że gdy za niemieckiej okupacji zaczęły się polsko–ukraińskie rzezie, kiedy to polskie podziemie zastrzeliło mojego profesora fizyki Łastowiećkiego, a Ukraińcy odpowiedzieli zabójstwem histologa profesora Bolesława Jałowego, wtedy czołowy polityk ukraiński Pańczyszyn schronił się u Jura właśnie – i tam umarł na serce. Aż trzech ukraińskich lekarzy podpisało akt zgonu, żeby tej śmierci nie uznano za dalszy ciąg polsko‐ukraińskich porachunków.
– W felietonach wspomina pan, że studiując podczas wojny medycynę, przygotowywał się pan do egzaminów na Cmentarzu Orląt – a czy w czasach gimnazjalnych też pan chodził na ten cmentarz?
– Naturalnie, ale najlepiej pamiętam go właśnie z lat wojny, łącznie z napisami na niektórych nagrobkach, nie żebym się ich specjalnie uczył, tylko dlatego, że tyle tam godzin spędziłem w piękne dni słoneczne. Lubiłem tam chodzić, choć sentencja na kolumnadzie – Mortui sunt, ut nos liberi vivamus —brzmiała za sowieckich czasów jakoś szyderczo… Chętnie siadywałem przy grobie, na którym umieszczono wiersz:
„Na wiosny idącej gody
Ciężki ująwszy swój młot
Wykuję jeden dzień młody
i jeden najwyższy lot”.
Zapamiętałem też kamienną wnękę ze śmigłami: leżeli tam podobno amerykańscy lotnicy, którzy spieszyli na odsiecz Lwowa. Czy rzeczywiście – nie wiem, dla mnie była to zamarła i zastygła w kamień historia. Kiedy wyjeżdżałem ze Lwowa, Cmentarz Orląt był jeszcze nietknięty, nikt nie wpadł na tak świetną myśl, by prowadzić walkę z nieboszczykami. O późniejszym jego losie tylko czytałem, nie chciałem go oglądać, tak jak nigdy nie chciałem odwiedzić powojennego Lwowa. Wiele już razy tłumaczyłem, dlaczego. Nie chodzi o kultywowanie jakichś antyukraińskich resentymentów. Kiedy zwróciło się do mnie ukraińskie wydawnictwo „Kameniar” – „Kameniar” to zdaje się z wiersza Iwana Franki – o prawo do publikacji jednej z moich książek, ale bez honorarium, bo nie mają pieniędzy – zgodziłem się. Podobnie jak redaktor Giedroyc, uważam, że Ukrainę trzeba wspierać, bo jej niepodległość jest jedną z gwarancji naszej niepodległości.
– Zbliżała się wojna – czy miał pan poczucie zagrożenia? Czy dostrzegał pan słabość państwa?
– Miłosz w swojej Wyprawie w Dwudziestolecie zawiesił bardzo dużą liczbę zdechłych psów na Drugiej Rzeczypospolitej. Być może