Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski. Станислав ЛемЧитать онлайн книгу.
w probówkach trujące gazy. Nikt nam jednak nigdy nie powiedział, że istnieje coś takiego jak czołgi. Ale też i nie mieliśmy tych czołgów! Kiedy Cat–Mackiewicz zwrócił się do premiera w „Kurierze Wileńskim”, żeby Polska wystawiła jeszcze jedną prawdziwą dywizję pancerną, to Sławoj–Składkowski szybko wsadził Cata do Berezy. Czołgów nie było, za to mieliśmy dwóch potężnych przeciwników.
Niedawno czytałem, w jaki sposób nasz Korpus Ochrony Pogranicza został 17 września nieprawdopodobną przewagą sowiecką zmiażdżony. Jak oni się we wszystkich strażnicach bronili, ile to istnień ludzkich kosztowało – i wszyscy o tym później zapomnieli! Trudno się zresztą dziwić, niewola była zbyt straszna. Dobrze jednak, że losy tych żołnierzy przypomniano, anonimowe i tragiczne bohaterstwa też powinny być pamiętane. Łatwiej mi jakoś pogodzić się z myślą, że zostaliśmy pokonani, trudniej z tym, że tak nas uderzono nożem w plecy.
Moje wspomnienia z okresu lwowskiego dzieciństwa i młodości tym się przede wszystkim odznaczają, że nie mogę patrzeć na to, co się wtedy we Lwowie i w Polsce działo, oczami człowieka dorosłego. Mnie się wtedy na przykład szalenie podobała Wesoła Lwowska Fala, Tońcio, Szczepcio i radca Strońć. Obawiam się, że dziś byłbym mniej zachwycony. Tamten świat był mi dany jak ziemia, jak coś, co stanowi ostateczne, trwałe ugruntowanie wszystkiego – i w naszych oczach uległ zmiażdżeniu dwustronnemu. Fakt, że w tak podły sposób dobili nas Sowieci, kiedyśmy się pod nawałą niemiecką znajdowali, sprawia, że wątroba mi się przewraca. Nie chcę się do Prometeusza przyrównywać, ale tak jest.
To, co człowiek wyczytał o historii z książek, zawsze jest przepuszczone przez filtr druku, przez martwą literę. Natomiast wydarzenia, które się samemu przeżyło albo które się widziało, nabierają zupełnie innej jakości. Różnica jest fundamentalna. Tragedię powstania styczniowego, pokazaną na przykład w Wiernej rzece Żeromskiego, ogarniam rozumem, ale mnie ona zbyt silnie nie porusza. Inaczej z takim wspomnieniem: rozpoczęło się już bombardowanie lotnicze Lwowa, stałem na balkonie na Brajerowskiej, chłopiec po maturze, i widziałem, jak naszą ulicą przejeżdżają furgony z górą trupów. Pierwszy raz widziałem wtedy trupy. Pamiętam dygoczące od wstrząsów furgonu ciała, uda kobiet zabitych przez bomby niemieckie. To są rzeczy, których już do śmierci nie można zapomnieć. Jest bowiem rzeczą dość okrutną, że pamięć nasza nie podlega aktom woli. Nie mogę zapamiętać dokładnie tego, czego bym sobie życzył, a innych obrazów wymazać.
ROZMOWA DRUGA
O dwóch okupacjach, wojennej pamięci i rzeczywistości w rozpadzie
– Wybucha wojna i nagle zostaje pan mieszkańcem Lwowa sowieckiego.
– Najpierw pod Lwów podeszli Niemcy. Z cmentarza ostrzeliwała się polska policja, a w kamienicy na Brajerowskiej 4 pojawił się oddział, którego dowódca oświadczył, że na naszym balkonie postawią karabin maszynowy i zrobią z mieszkania coś w rodzaju szańca: „Już w gruzach leżą Maurów posady, naród ich dźwiga żelaza…” Siedziałem trochę z tymi żołnierzami na dole, piastując ręczną korbę od syreny przeciwlotniczej, a oni dawali nam kostki kawy zbożowej z cukrem, znane mi jeszcze z obozu w Delatynie. Moja matka bardzo się jednak przelękła i wyruszyliśmy do jej brata na Sykstuską.
Stamtąd właśnie pamiętam najokropniejsze moje przeżycie, już po wkroczeniu Sowietów. Patrzyliśmy, jak pułk artylerii zjeżdżał z Cytadeli, rozwinięty na całą długość Sykstuskiej. Z bocznych ulic wyjechali na koniach sowieccy żołnierze, nie wiem, dlaczego wszyscy o rysach mongolskich, każdy miał w prawej ręce nagan, a w lewej granat zaczepny. Kazali naszym zdjąć pasy, zostawić jaszcze, armaty i konie i iść sobie. To było straszne: widzieć, jak Polska upada, widzieć to naprawdę. Straszniejsze niż przegrana bitwa, bo wszystko się odbywało w jakiejś cmentarnej ciszy: wszyscyśmy stali w milczeniu i płakali, ja także – w bramie pod dwudziestym dziewiątym – a dozorca, był zdaje się świadkiem Jehowy, okrywał konie derkami.
Kiedy Niemcy się wycofali i nadeszli Sowieci, to było zetknięcie dwóch światów tak obcych i tak niepodobnych, że trudno dziś sobie to wyobrazić. Pierwszy okres sowiecki miesza mi się przy tym trochę z drugim, trudno mi odróżnić to, co się działo w 1940 i 1941, od tego, co było w 1944 roku.
Początek okupacji sowieckiej traktowałem jako rodzaj pełnej zwarć rozgrywki. Nam osobiście nie groziło wywiezienie; nie byliśmy „bieżeńcami”, ojciec pozostał, jako dobry laryngolog, na swoim stanowisku w szpitalu. Matka, osoba politycznie nieuświadomiona, enkawudystę Smirnowa, który przyszedł do nas na kwaterę, po prostu wyrzuciła. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, nogi się pod nim ugięły. Enkawudysta okazał się jednak człowiekiem dosyć łagodnym, wrócił i zajął pokój, nie czyniąc nikomu krzywdy. A kiedy Sowieci uciekli przed Niemcami, jego pokój okazał się zasypany zeszytami, w których on wiersze pisał.
– Wspominał pan, że dzięki lokatorowi poecie wiedzieliście, kiedy rozpoczyna się akcja wywózki „bieżeńców”.
– Istotnie. Sowieci mieli tyle wojska, że mogli rzucić na Lwów dwie dywizje naraz, by tej samej nocy, między dwunastą a pierwszą, w każdej kamienicy sprawdzić dowody osobiste mieszkańców, a właściwie tak zwane pasporty – odbywało się to w towarzystwie dozorcy. Wygarniano wtedy wszystkich „bieżeńców” – nie wiedzieliśmy dokąd. Wiedzieliśmy natomiast, że kiedy nasz enkawudysta zakłada wieczorem mundur, pas i wychodzi na miasto, należy się spodziewać najgorszego, więc biegliśmy ostrzec znajomych i znajomych naszych znajomych, którzy właściwych dokumentów nie mieli. Sprowadzaliśmy ich do wspomnianej już wypożyczalni „Ewers” naprzeciwko naszej kamienicy, spuszczało się blaszaną żaluzję i siedzieli za nią, aż się tak zwana „akcja” skończyła – do następnej był względny spokój. Traktowaliśmy to jednak jako rodzaj sportu – ot, żeby Sowietom zrobić na złość. Rzecz nie miała posmaku czynności z wyższymi patriotycznymi motywacjami – stanowczo nie.
– Wkrótce zaczął pan studiować medycynę.
– Owszem, dostałem się na studia medyczne, na które się dostać wcale nie chciałem. Chciałem na politechnikę, i młody człowiek nazwiskiem Lubelski uczył mnie geometrii projektowej Monge’a. Zdałem dobrze, ale przez ojca burżuazyjne pochodzenie nie zostałem przyjęty. Ojciec dzięki swym znajomościom – był przedtem, jak wspomniałem, asystentem profesora Jurasza, znał także profesora Parnasa – wsadził mnie na medycynę; nie było wyboru, rozumiałem, że alternatywą jest Armia Czerwona.
Ojciec zresztą, pracując w tym samym szpitalu co przedtem, znalazł się nominalnie na poliklinice, bo zmieniła się nazwa. Uniwersytet Jana Kazimierza przemianowano na Iwana Franki, a Wydział Lekarski został odeń odseparowany jako Lwiwskij Derżawnyj Medycznyj Institut.
Na naszym roku było czterystu studentów, wykłady odbywały się więc w tak zwanych