Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
w piątek od południa do dzisiejszego poranka? Proszę godzina po godzinie opowiedzieć przebieg tych trzech dni.
– O Boże, przecież już mówiłam. – Opadła zrezygnowana na krzesło.
– Dobry Boże tu nie pomoże – syknął młody, irytująco stukając długopisem o blat biurka.
Spiorunowała go wzrokiem i odpowiedziała, patrząc na Szerszenia:
– Tak jak mówiłam. Wyjechałam na działkę do Śmiłowic nad Jamną. To niedaleko Mikołowa. Byłam w nie najlepszej formie i pojechałam odpocząć, przemyśleć wszystko. Spałam, pisałam artykuł do prasy medycznej, jadłam, chodziłam nad wodę, byłam w lesie. Nie potrafię odtworzyć tego co do minuty. Po prostu weekend majowy.
– Pojechała pani bez męża i syna?
– Pojechałam sama, to był impuls. Syn wyjechał na obóz konny do Ochab, wraca dopiero za tydzień. Mąż go odwiózł i obiecał, że zostanie z nim przez pierwsze dni.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Tak, trzydziestu dwóch uczniów, wychowawca i z sześciu nauczycieli, którzy tam są z dziećmi.
– Chyba się nie zrozumieliśmy. Czy ktoś może potwierdzić, gdzie pani spędziła te kilka dni?
Elwira się zawahała.
– Nie wiem. Może ktoś z sąsiadów mnie widział. Robiłam też zakupy w sklepie. Choć nie sądzę, by ekspedientka mnie zapamiętała. Nie zrobiłam nic, co mogłoby przykuć jej uwagę.
– Co pani kupowała?
– Masło, chleb, serek. Nie pamiętam. Butelkę wina, dwie butelki… I piwo, kilka piw. Mam jeszcze ze dwie puszki w samochodzie.
– Wcześniej pani tego nie mówiła. Wróciła pamięć? – kąśliwie spytał młodszy.
Elwira spojrzała błagalnie na podinspektora Szerszenia.
– Nie wiedziałam, że będę musiała mówić policji o tym, co kupiłam. Picie alkoholu, jeśli siedzi się nad wodą, nie jest chyba zabronione. Nie sądzi pan, że gdybym była winna, przygotowałabym sobie wszystko ze szczegółami i zeznawała teraz jak z nut? Nie jestem idiotką… – wychrypiała.
– Idiotką z pewnością nie – wszedł jej w słowo podinspektor. – Ale na głupotę nie ma zarzutów. Sprawca tego zabójstwa zaś był wyjątkowo inteligentny – zawiesił głos.
Elwira czuła, jak oblewa ją zimny pot.
– Proszę więc powiedzieć, bo to interesujące – ciągnął ojcowskim tonem Szerszeń. – Dlaczego kupowała pani takie ilości alkoholu? Nie wygląda pani na osobę, która nadużywa… Dałbym stówę, że raczej abstynentka. I bym przegrał, co, Rysiu…? – Podinspektor zaśmiał się jak z dobrego kawału. Zaraz jednak zmrużył oczy, pochylił głowę i dodał zimnym już tonem: – Czy przed wyjazdem zdarzyło się coś, co wyprowadziło panią z równowagi?
Elwira zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi.
– Tak, ale to moje prywatne sprawy. Niezwiązane z Johannem. Dotyczą tylko mnie i Michała. Nasze małżeństwo…
Szerszeń wpatrywał się w nią i miał wrażenie, że kobieta nieudolnie kłamie.
– Nie chce pani powiedzieć?
– To nie ma znaczenia w tej sprawie – upierała się.
– Jeśli coś pani ukrywa… Wrócimy do tego – nieoczekiwanie odpuścił. – Czy zgodzi się pani porozmawiać z psychologiem policyjnym?
– Z kim? – Zmarszczyła brwi. – Po co?
– Z psychologiem. Tego wymaga dobro śledztwa. To jednak pani decyzja. Jeśli tak, będzie tutaj lada chwila. Jeśli nie, będzie pani wolna, ale wolelibyśmy, żeby się pani zgodziła dobrowolnie. Po postawieniu zarzutów i tak by się z panią spotkał.
– Doprowadzimy cię wtedy… – zarechotał Rysio – w obrączkach…
– Czy ja już jestem podejrzana…? – Elwira głośno przełknęła ślinę. – O co?
– O zabójstwo Johanna Schmidta. – Młody oparł się o blat stołu, przy którym siedziała, i zbliżył swoją nalaną twarz do jej twarzy, aż poczuła jego nieświeży oddech. – Byłaby to zbrodnia z jedynką, czyli z wyjątkowym okrucieństwem. Artykuł sto czterdzieści osiem paragraf jeden kodeksu karnego. Za łeb grozi dożywocie.
– Jeszcze nie jest pani podejrzana… – przyszedł jej z pomocą podinspektor Szerszeń, lecz po chwili zawiesił głos. – Ale kto wie, co przyniesie jutro lub dzisiejszy wieczór?
– Dobrze – odparła zrezygnowana. – I tak już dzisiaj nic nie załatwię. Poczekam na tego pana.
– Proszę więc przeczytać protokół i złożyć autograf.
Elwira wzięła długopis do ręki i podpisała dokument bez czytania.
– Wierzę panu – oświadczyła. Na Szerszeniu ten dowód zaufania nie zrobił wielkiego wrażenia. Poskubał wąsa i dodał, zniżając głos:
– A do adwokata radziłbym zadzwonić jak najszybciej.
– To się chłopina obłowi, jak zacznie bronić was oboje. – Młody policjant śmiał się do rozpuku. – Ciebie i tego twojego mężusia.
Hubert Meyer rozmyślał nad zachowaniem żony Schmidta całą drogę do komendy. Nie miał wystarczających danych na temat tej sprawy, więc nie pokusił się o żadne wnioski, nie dokonywał oceny. Niepokoiło go to włamanie. Tę nową informację należało uwzględnić w analizie. Planował bliżej rozpytać o to Szerszenia.
Ciszę w radiowozie przerywały jedynie meldunki dochodzące przez policyjne radio. Dzielnicowy prowadził auto z przepisową prędkością, był skupiony na drodze i nie próbował nawiązywać kontaktu. Klaudia tępo wpatrywała się w okno. Czekali ponad kwadrans, aż się ubierze. W końcu zeszła na dół ubrana w całkiem niedopasowane rzeczy – albo wyjęła je z szafy na chybił trafił, albo miała tak straszny gust. Meyer nie starał się tego analizować. Cieszył się, że nie robiła problemów i zgodziła się dobrowolnie pojechać na komendę. Poprosiła tylko, by poczekali, aż znajoma mieszkająca kilka domów dalej przyjdzie, by zaopiekować się jej córką. Chciał powiedzieć, że to nie dziecko, lecz dojrzała kobieta, ale ugryzł się w język.
Sąsiadka okazała się rówieśnicą córki śmieciowego barona. Pojawiła się z kryształami Swarovskiego w uszach i w białym bolerku z futra, choć temperatura sięgała trzydziestu stopni Celsjusza. Jaka okolica, tacy sąsiedzi, westchnął profiler, kiedy mierzyła go wzrokiem, jakby to on wraz z dzielnicowym był winien tragedii, która dotknęła rodzinę Schmidtów. Podeszła do Magdy i zaczęła głaskać ją po głowie jak małe dziecko. Zaraz też zresztą córka Schmidta przestała lamentować. Kiedy wychodzili, leżała już w salonie zwinięta w kłębek, z głową na kolanach sąsiadki. Meyer z ulgą wyszedł na podjazd budynku i rozejrzał się po okolicy.
Dom Johanna i Klaudii Schmidtów znajdował się przy ulicy Kilińskiego. Dzielnica była nadzwyczaj elegancka. Większość budynków projektował słynny architekt Tadeusz Michejda, żołnierz legionów i powstaniec śląski. Co roku studenci architektury ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdżali tu na warsztaty z modernizmu, bo było to największe osiedle minimalistyczne z lat trzydziestych ubiegłego wieku w Europie. Willa Schmidtów wyróżniała się z daleka. Była imponująca – czterokondygnacyjna, z białą elewacją, niemal bez ozdób, zbudowana na wzór transatlantyku. Całe ściany przeszklone, kilka mniejszych okien było okrągłych, w kształcie bulajów. Barierki balkonów udawały