Tylko martwi nie kłamią. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
mu pozostały. Czasami miałam wrażenie, że to ja, moje emocje, moja miłość i całkowite oddanie zastępowały mu – przepraszam za wyrażenie – pochwę, której ostatecznie nie dotknął. Dziś wiem, że mnie wykorzystał. Wiedział, że jestem zakochana i ma nade mną nieograniczoną władzę. Kiedy dziś wróciłam do Katowic, byłam przekonana, że starczy mi siły, by zakończyć ten chory związek.
– To bez sensu – prychnął Meyer. – Może jakaś iluzja, fascynacja, otumanienie. Tu bym się zgodził. Ale z tego, co pani mówi, ta relacja nie była związkiem…
– To był związek! – Poniatowska podkreśliła stanowczo. – I to bardzo silny! Pan może tego nie rozumieć, potrzeba do tego wrażliwości. Ale tak było! Mimo iż spotkaliśmy się może kilkanaście razy, nie więcej, nigdy mnie nie pocałował, ale to był związek! – zapewniła go po raz kolejny.
Widać było, że wreszcie udało mu się ją zdenerwować. Kobieta na chwilę wyszła ze swojej kontrolowanej pozy.
– To na czym on polegał? Oprócz pisania listów, rzecz jasna – atakował dalej Meyer. Zapalił papierosa, rozparł się na krześle i czekał.
– Pamiętał o wszystkich świętach, sylwestrze, moich imieninach, walentynkach, choć wyśmiewał się z tej amerykańskiej tradycji – przekonywała go uparcie. – Dzwonił z życzeniami, dawał mi jakieś drobiazgi. Nic kosztownego, ale wiedział, że to dla mnie ważne. Był czas, że dostawałam dziesiątki esemesów dziennie. Martwił się o mnie.
– Raczej kontrolował – wtrącił profiler i pochylił się w jej kierunku. Zniżył głos, jakby zdradzał jej sekret. – Manipulował pani emocjami. Bawił się. Była pani jego marionetką.
Elwira podniosła głowę, wyprostowała się, nabrała powietrza i odrzekła:
– I ja to rozumiałam. Bóg mi świadkiem, że chciałam się z tej miłości wyzwolić. Właściwie… dziś rano wracałam do domu z tym postanowieniem. Tylko… – przerwała. – Nie takiego zakończenia się spodziewałam.
Meyer uśmiechnął się półgębkiem. Nieoczekiwanie ta kobieta zaczęła budzić w nim współczucie. Nie dlatego jednak, że udało jej się go oszukać tymi płaczliwymi historyjkami. Wreszcie zrozumiał, na czym polegał jej dramat. Ona sama żyła w wielkim zakłamaniu. I w pierwszym, i w obecnym małżeństwie. Mogła wierzyć, że kocha męża, tak samo jak uwierzyła, że darzy wielkim uczuciem śmieciowego barona. Tak naprawdę ta wielka gwiazda seksuologii nie miała kontaktu z własnymi emocjami. A chłód, którym odgradzała się od świata, który miał ją chronić, był złudny. To dlatego tak gwałtownie weszła w iluzję relacji ze Schmidtem. Niemiec pewnie śmieje się z niej teraz z tamtej strony, pomyślał. Wiedział, że musi wybrać: albo ją przycisnąć, albo dać jej i sobie ochłonąć. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się aż takich wyznań. Zdecydowanie wolałby dalej rozmawiać z Elwirą, lecz nie mógł. Musiał dziś załatwić sprawę wypadku. Zaklął w myślach i oświadczył, siląc się na przemiły uśmiech:
– Jest pani zmęczona… Ja też rozpocząłem dzień bardzo wcześnie… – mówiąc to, już pożałował decyzji, ale stało się. Brnął więc w pozę dobrego psychologa, licząc na wzajemność przy następnym przesłuchaniu. Choć czy lekarka będzie wobec niego pozytywnie nastawiona i powie więcej – nie miał pewności. – Proponuję wrócić do tej rozmowy, choćby jutro. Dziś proszę odpocząć, spróbować się zdrzemnąć. Skontaktuję się z panią.
Spojrzała na niego zdziwiona, po czym uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Jeśli pan chce, mogę przesłać to, co Johann zdążył napisać. Muszę przyznać, że jak na niewykształconą osobę, świetnie operował słowem. Czy pan wie, że on nie skończył nawet średniej szkoły? Chodził do technikum mechanicznego, ale zrezygnował po dwóch latach. Nigdy nie studiował marketingu ani zarządzania, a tak dobrze prowadził firmę. Myślę, że z tych jego impresji wiele się pan o nim dowie. A zwłaszcza, kim był przed terapią. Czy pan wie, że przez swoje rozbuchane potrzeby seksualne omal nie stracił firmy? Ale wyszedł z tego. Dokładnie to opisuje. Być może ułatwi to panu znalezienie sprawcy jego zabójstwa.
– Będę zobowiązany – odrzekł. – Jeśli zaś chodzi o robienie pieniędzy, to wykształcenie nie ma znaczenia. Liczy się spryt życiowy i inteligencja emocjonalna. Jak widać, on miał jej wysoki iloraz – dodał.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Chciałabym, żeby pan złapał tego, kto to zrobił. – Wyjęła z torebki wizytówkę i położyła na stole. – To mój służbowy telefon i e-mail. Prywatną komórkę zapiszę panu na odwrocie. Wolałabym, żebyśmy się spotkali gdzieś na mieście, a nie w tym obskurnym miejscu, jeśli miałabym wybór. Ja zapraszam – dorzuciła, a Meyer poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył w twarz. Nic jednak nie powiedział i z uwagą słuchał dalszego wywodu lekarki. – Kamienicę będę musiała szybko sprzedać, jeśli ktoś ją kupi po tym wszystkim – zawiesiła głos.
Meyera uderzyło to szybkie przejście od rozpaczy po stracie kochanka do trzeźwej i racjonalnej decyzji pozbycia się zabytkowego domu na Stawowej.
– Nie będę w stanie już tam pracować – pośpieszyła lekarka z wyjaśnieniem. – Czy pan wie, że większość zrabowanych przedmiotów nie miała znaczenia antykwarycznego? To były jedynie rodzinne pamiątki i tanie reprodukcje rycin z Kamasutry przywiezione z Indii. Tam nie było ani jednego wartościowego obrazu! Nie wiem, dlaczego ktoś chciał je ukraść. I nie rozumiem, dlaczego ktoś chciałby mnie zabić z tak błahego powodu.
– Panią? – Meyer szczerze się zdziwił. Notował jej właśnie na kartce swój adres mejlowy, na który miała przesłać teksty napisane przez Schmidta do książki. Wizytówek oczywiście nie miał. Jego podanie już kolejny miesiąc czekało na biurku komendanta śląskiej policji. Prośba zostanie prawdopodobnie zrealizowana dopiero przed jego wyjazdem na konferencję do Sopotu. – Dlaczego panią? – powtórzył, bo Elwira nie odpowiadała.
Lekarka zmarszczyła czoło z niedowierzaniem.
– Jakiś miesiąc temu zaczęły się te anonimowe telefony. Potem suszone kwiaty za wycieraczką samochodu, a wreszcie cuchnąca rybia głowa w pudełku po butach. Damskich, tanich butach – podkreśliła. – Któregoś wieczoru wracałam późno do domu i jestem pewna, że byłam śledzona. Następnego dnia rano nie mogłam ruszyć auta, bo ktoś przeciął mi oponę.
– Zgłosiła to pani na policję?
– Pomyśleliby, że straciłam rozum. – Zaprzeczyła ruchem głowy. – Zresztą podejrzewałam tę głupią gęś. Była o mnie zazdrosna, przeglądała jego telefon, grzebała w mejlach. Czytała moją korespondencję do niego. Dziwię się, bo z pewnością niewiele rozumiała. Podejrzewam, że z trudem składa literki…
– Ma pani na myśli panią Klaudię Schmidt?
– A kogóż by innego – żachnęła się Elwira, jakby to było oczywiste. – Ona podejrzewała nas o romans. Idiotka. Mówił o niej Bobik, jak na psa. Nie wiem, skąd to przezwisko, może z czasów, kiedy się poznali. Na początku wydawało mi się obraźliwe, bo czasami tak zwracał się do niej przy obcych. Irytujące było zwłaszcza to, że mówił o niej w rodzaju męskim. Bobik zrobił, poszedł, ugotował. Raz zażartowałam, czy on nie żyje przypadkiem z mężczyzną. Potem się przyzwyczaiłam, zaczęło mnie to bawić. Sądzę, że to przezwisko dobrze oddaje jej osobowość. Zresztą ona najwyraźniej nie uważała, że to ją obraża. Ale odpowiadając na pana pytanie, podejrzewałam, że Bobik mogła nasłać na mnie jakichś zbirów. Myślę, że ten wątek też powinien pan zbadać.
Meyer słuchał