Grzech. Max CzornyjЧитать онлайн книгу.
szuflad i półek. Z czasem robienie origami stało się jego bezwarunkowym odruchem, tikiem wstrząsającym dłońmi w chwilach zamyślenia.
Uśmiechnął się, patrząc na czerwoną figurkę. Nacisnął tułów żurawia, tak że ten poruszył skrzydłami. Zupełnie jakby miał zaraz poderwać się do lotu.
Gwałtownie zmiął ptaka w papierową kulkę i go wyrzucił. Sięgnął po kolejną kartkę.
Przez cały czas zastanawiał się nad zachowaniem Roberta Wolskiego. Statystycznie rzecz biorąc, to właśnie on był głównym podejrzanym. Za niemal dziewięćdziesiąt procent przestępczych zniknięć kobiet odpowiadali ich partnerzy. Mężowie, konkubenci czy kochankowie. Ewentualnie ojcowie. W tym przypadku miał jednak kilka zaginionych i komplet pokręconych listów. Albo w Lublinie popularyzowała się nowa seksualna perwersja, albo miał do czynienia z seryjnym sprawcą. Porywaczem recydywistą. W końcu, co podkreślała Ewa, nie znaleziono jeszcze żadnego ciała.
Z drugiej strony w zachowaniu Wolskiego było coś niepokojącego. Wiele osób w sytuacjach stresowych reagowało nerwowo, ale jego nerwowość była nienaturalna. Zupełnie jakby miała na celu zamaskowanie prawdziwych emocji. Mógł się za tym kryć wypity alkohol, ale też znacznie więcej. Poza tym Deryło nie lubił pisarzy. Nigdy nie było wiadomo, co siedzi im w głowach, a umiejętność tworzenia upiornych historii musiała nosić znamiona choroby psychicznej. Wystarczyło wziąć takiego Jacka Unterwegera. Austriacki dziennikarz i reportażysta cieszył się opinią mistrza słowa, brylując w prasie na początku lat dziewięćdziesiątych. Zajmował się przede wszystkim sprawami tajemniczych morderstw popełnianych w Wiedniu i okolicach. Kiedy po miesiącach działań śledczy zrozumieli, że w swoich tekstach opisuje szczegóły, które mógł znać jedynie ich sprawca, wniosek był tylko jeden. Po krótkiej rozprawie Unterweger dostał dożywocie i powiesił się w celi.
Deryło nawet na torturach nie przyznałby, że jego niechęć mogła wynikać również z zazdrości. Sam, mimo dozy puryzmu językowego w mowie, miał odwieczne problemy z przelaniem myśli na papier. Nieważne, czy chodziło o napisanie raportu, czy przygotowanie wystąpienia na konferencję. Męczył się nad każdym zdaniem, nie mając pojęcia, jak można tworzyć niemal tysiącstronicowe historie.
Drgnął na odgłos otwierających się drzwi. Ewa weszła do gabinetu i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Znowu? – zapytała.
– Znowu – przytaknął.
Zacisnęła dłonie, rozmasowując mu kark.
– Ostatnio zdarza się to coraz częściej. Może powinieneś pójść do lekarza…
– Żebym dostał kolejne prochy, po których nie będę mógł funkcjonować?
– Żebyś mógł spać.
Nie odpowiedział, rozgniatając kolejnego żurawia. Tym razem nawet na niego nie spojrzał.
– Kiedyś zrobię ich tysiąc – mruknął po chwili bardziej do siebie niż do niej.
Ewa popatrzyła na niego, kręcąc z politowaniem głową.
– A skąd to niby będziesz wiedział, skoro je ciągle niszczysz?
– Po prostu – odparł, sięgając po niebieską kartkę. – Poczuję to.
6
Robert Wolski obudził się w fotelu w salonie. Ledwie otworzył oczy, w panice zaczął szukać komórki. Nie było jej ani na stoliku obok niego, ani w kieszeni spodni. Trzepnął kocem, który miał zarzucony od brzucha w dół. Telefon wysunął się z niewidocznego wełnianego zakamarka i z hukiem uderzył o podłogę.
Cholera.
Mężczyzna natychmiast przełożył rękę przez oparcie fotela i podniósł aparat. Był cały. Żadnych nieodebranych połączeń, siedemdziesiąt jeden procent naładowania baterii, godzina siódma czterdzieści jeden. Kiedy to zaakceptował, pojawiła się jeszcze informacja, że jest dwudziesty pierwszy grudnia, trzy stopnie powyżej zera, pochmurnie.
Wyczuł delikatny zapach smażonej jajecznicy i przypiekającego się boczku. Z kuchni dobiegały stłumione przez drzwi odgłosy krzątaniny. Wolski z trudem podniósł się z fotela i krokiem człowieka, który spał na madejowym łożu, podreptał do łazienki. Opróżnił pęcherz i spojrzał w lustro. Jak, do cholery, mógł zasnąć? A gdyby Marta wróciła? Gdyby potrzebowała jego pomocy?
Plótł bzdury. Gdyby wróciła, to by go obudziła. Gdyby potrzebowała pomocy, usłyszałby jej krzyk. Stercząc całą noc w westybulu, mógł się jedynie nabawić przeziębienia i dodatkowo oszaleć. Szklanka szkockiej wystarczyła, żeby miał zwidy.
Rozpaczliwy gniew powracał w tempie wybudzającego się umysłu. Smutek, zdenerwowanie, zniecierpliwienie.
Z całej siły uderzył pięścią o marmurowy brzeg umywalki. Plastikowy kubeczek zachwiał się i przewrócił, rozsypując szczoteczki do zębów. Jego i jej.
Wolski, plując i charcząc, obmył twarz lodowatą wodą. Następnie wytarł ją z całych sił w szorstki materiał ręcznika. Nie chciał, żeby została choć jedna kropla. Chciał, żeby bolało.
Z zaczerwienioną od szorowania twarzą wyszedł z łazienki i skierował się do kuchni. Przeciągnął się. Zapach jajecznicy i bekonu wzmógł się, ale nie pobudził w nim apetytu.
– Cześć, Robi.
Nie lubił, jak jego siostra zwracała się do niego w ten sposób. Była w tym samym rozciągniętym swetrze co ubiegłego wieczoru, ale miała jeszcze mokre, umyte włosy. Wyglądała na pewno znacznie świeżej niż on.
– Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
– Musiałem zasnąć tylko na chwilę – okłamał sam siebie.
– Okryłam cię kocem.
– Dziękuję.
– Kawy? – Wskazała na stojącą na elektrycznej płycie kawiarkę.
– Poproszę.
Usiadł przy narożnym stoliku pod oknem i sięgnął po pilot od telewizora. Wycelował go w zawieszony przy okapie ekran. Pokazywano właśnie reklamę serka waniliowego, którym głośno mlaszcząc, zajadała się cała wesoła rodzina. Na twarzy dzieci pojawił się uśmiech ekscytacji, ojciec perwersyjnie posmarował serkiem nos żony, nawet pies pomachał ogonem. Pieprzona perwersja.
Klara, brzękając, wyciągnęła z szafki filiżankę i nalała do niej czarnego płynu. Postawiła ją przed Robertem.
– Zrobiłam jajecznicę i tosty.
– Nie mam ochoty na jedzenie.
– Musisz jeść.
– Nie rozpoczynaj dnia od protekcjonalnego tonu – żachnął się, upijając łyk kawy. – Nie mów mi o ósmej rano, co mam robić, a czego nie. A przede wszystkim nie mów do mnie jak do jakiegoś pieprzonego dziecka z downem.
Kobieta spojrzała na niego zatroskanym wzrokiem. Zsunęła jajecznicę z patelni do miski i z wymownym szurnięciem odsunęła ją na bok.
Wolski upił kolejny łyk kawy.
– Przepraszam – wydusił z siebie. – Wiem, że chcesz dobrze, i naprawdę dziękuję za twoją troskę.
Klara skinęła głową na znak, że przyjęła to do wiadomości. Bez słowa usiadła po drugiej stronie stołu i postawiła przed sobą wielki kubek herbaty.
Rozpoczęło się poranne wydanie informacji.
– Niedługo będę musiała pojechać do domu – powiedziała to, każdym ruchem pokazując, że wcale tego nie chce. – Muszę przygotować się powoli