Szpiegowskie dziedzictwo. Джон Ле КарреЧитать онлайн книгу.
chwilą. Gdzie się podziała?
– Pewnie poszła na górę, do siebie.
– A możesz ją zawołać? Bo mnie ona nie cierpi…
Ale gdy otwieram drzwi, Millie już stoi za nimi z pękiem kluczy w ręce. Laura z planem w dłoni przepycha się obok niej w przejściu. Zostaję nieco z tyłu.
– Gdzie George? – pytam Millie.
Kręci głową. Mam nie pytać czy nie wie?
– Millie, daj klucze.
Millie posłusznie otwiera podwójne drzwi biblioteki. Laura czyni krok do przodu, a potem jak w slapstickowej komedii cofa się o dwa, wydając przy tym całkiem zrozumiały okrzyk: „Kurde mol!”. Chyba obudziła mumie w British Museum. Wciąż nie wierząc własnym oczom, podchodzi do rzędów wyświechtanych tomiszczy ściśle zalegających na regałach, które ciągną się od podłogi aż po sufit. Ostrożnie wybiera pierwsze: tom XVIII niekompletnego trzydziestotomowego wydania Encyclopaedia Britannica z roku 1878. Otwiera go, z niedowierzaniem przerzuca kilka kartek, odkłada księgę na pobliski stolik i sięga tym razem po Podróże po Arabii i dalszych krajach, rok publikacji 1908, też niekompletne wydanie. Nie mam pojęcia, dlaczego pamiętam, że każdy tom kosztował pięć szylingów i sześć pensów, a cały komplet funta – Mendel umiał się targować z bukinistami.
– Może mi powiesz, kto czyta to wszystko? Czyta albo czytał? – To znowu do mnie.
– Każdy, kto miał dostęp do „Fuksa”. I powód, żeby czytać.
– Czyli co?
– Czyli – odpowiadam, mam nadzieję, że z godnością – George Smiley uznał, że skoro nie stać nas na silnie chronioną fortecę nad Tamizą, zamiast uzbrojonej straży lepiej zastosować kamuflaż. I że kraty w oknach i stalowe sejfy stanowiłyby otwarte zaproszenie dla każdego menela. I że jeszcze się taki złodziej nie narodził, który połakomiłby się na taką kupę makulatury…
– Wiesz co, może mi pokaż? Pokaż, coś ukradł. Wszystko jedno, co to jest.
Ustawiam drewniane schodki przed kominkiem, na którym Millie zawsze suszyła kwiaty, i z górnej półki zdejmuję egzemplarz Frenologii dla początkujących Henry’ego Ramkena, absolwenta Cambridge. I wyciągam skoroszyt ukryty w wydrążonym wnętrzu książki. Podaję skoroszyt Laurze, a doktora Ramkena odstawiam na półkę i staję na stałym gruncie, gdzie ona już siedzi na poręczy fotela i napawa się swą zdobyczą. Millie znowu gdzieś zniknęła.
– Tu ciągle pojawia się jakiś Paul – mówi oskarżycielskim tonem Laura. – A jak się nazywa Paul, kiedy jest u siebie w domu?
Tym razem już nie udaje mi się całkowicie zapanować nad głosem:
– Nie ma żadnego domu. Paul nie żyje. To się zresztą wymawia po niemiecku. Paul to jeden z kilku kryptonimów używanych przez agentów prowadzonych w Berlinie przez Aleca Leamasa. – I dopiero poniewczasie dodaję od niechcenia: – Ciągle je zmieniał. Nikomu właściwie nie ufał. A na pewno nie Komitetowi Sterującemu.
Zaciekawiłem ją, ale nie chce się do tego przyznać.
– I tu jest wszystko? Tak? Wszystko, co nakradłeś, jest tu, w tych książkach? Tak?
Odpowiadam z satysfakcją:
– Ależ skąd, Lauro. Tak mi przykro. George wyznawał zasadę, że najlepiej zachowywać absolutne minimum. Wszystko, co można było zniszczyć, było niszczone. Szło najpierw do niszczarki, potem do ognia. Tak ustalił George.
– A gdzie ta niszczarka?
– Tam, w rogu.
Z początku jej nie zauważyła.
– A gdzie się paliło?
– Tu, w tym kominku.
– Robiliście protokoły zniszczenia?
– Po co? Żeby je potem niszczyć?
I gdy ja rozkoszuję się tym drobnym zwycięstwem, jej wzrok przenosi się w najciemniejszy i najdalszy kąt pokoju, gdzie obok siebie wiszą dwa portrety en pied dwóch mężczyzn. Tym razem nie krzyczy: „Kurde mol!” ani nic takiego, tylko zbliża się do nich powoli, jakby się bała, że ich spłoszy.
– A ci dwaj przystojniacy?
– Josef Fiedler i Hans-Dieter Mundt. Dyrektor i wicedyrektor Wydziału Operacyjnego Stasi.
– Zacznijmy od tego po lewej.
– To Fiedler.
– Słucham.
– Niemiecki Żyd. Jedyny syn dwojga niemieckich uczonych, oboje zginęli w obozie. Studia humanistyczne w Moskwie i Lipsku. Do Stasi trafił późno. Bystry, inteligentny, nienawidzi tego drugiego gościa.
– Mundta.
– Tak by wynikało z czystej eliminacji – potakuję. – Na imię miał Hans-Dieter.
Hans-Dieter Mundt – w dwurzędowej marynarce zapiętej na wszystkie guziki, łapska mordercy przyciśnięte do boków, kciuki w dół – pogardliwie patrzy w obiektyw. Jest świadkiem egzekucji. Może własnej, może czyjejś. Ale w jednym i drugim wypadku ma taki sam wyraz twarzy i taką samą źle zagojoną ranę od noża biegnącą w poprzek twarzy.
– To o niego chodziło, tak? Właśnie jego miał zlikwidować ten wasz Alec Leamas? Tylko że najpierw Mundt zlikwidował wam Leamasa, tak? – Teraz odwraca się do Fiedlera. – A Fiedler był waszym superagentem, tak? Tym tajemniczym nieznajomym, co sam do was przyszedł? A właściwie nie przyszedł. Właściwie rzucił wam na próg trochę fantastycznych danych wywiadowczych, zadzwonił do drzwi i uciekł. Nawet się nie podpisał. I tak wiele razy. A wy i tak nie do końca wiecie, czy właśnie on był waszym agentem. Tak?
Biorę oddech.
– Wszystko, co dostaliśmy z zewnątrz w ramach operacji „Fuks”, wskazywało właśnie na Fiedlera – odpowiadam, starannie dobierając słowa. – Nawet zastanawialiśmy się, czy przypadkiem Fiedler nie chce przenieść się na Zachód i czy w ten sposób, że tak powiem, nie zanęca łowiska.
– Bo tak nienawidził Mundta? Mundta, byłego hitlerowca, który tak naprawdę wcale się nie nawrócił?
– Mogło być i tak. Zakładaliśmy, że mogło mu się to nakładać na rozczarowanie demokracją albo jej brakiem w Niemieckiej Republice Demokratycznej, w NRD. Że miał coraz silniejsze przeczucie, że komunistyczny bóg go opuścił, i w końcu to przeczucie zmieniło się w pewność. Tymczasem dokonała się przecież nieudana kontrrewolucja na Węgrzech brutalnie stłumiona przez Sowietów.
– Wielkie dzięki. Wiem przecież.
Oczywiście, że wie. Przecież jest od historii.
Na progu stanęło dwoje niechlujnych młodych ludzi, chłopak i dziewczyna. Moją pierwszą myślą było, że musieli wejść do tyłu, bo tam nie ma dzwonka; drugą, całkiem bezsensowną, że to Karen, córka Elizabeth, i jej współpowód Christoph, syn Aleca. I że przyszli tu, by dokonać zatrzymania obywatelskiego. Laura natychmiast wspina się na pierwszy stopień schodków, żeby mieć większy autorytet.
– Nelson, Pepsi, przywitajcie się z Pete’em – rozkazuje.
Cześć, Pete.
Cześć, Pete.
Cześć.
– No. To teraz tak: od tej chwili cały dom ma być traktowany jak miejsce przestępstwa. I jako teren Cyrku. I dom, i ogród. Każdy kawałek czy kartka, każdy śmieć, wszystko, co wisi na ścianach i tablicach, wszystko,