Czerwony Pająk. Katarzyna BondaЧитать онлайн книгу.
– Dokąd prowadzi ślad?
– Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej. Od tego trzeba było zacząć.
– Dzwoniłyśmy – żachnęła się Zuzanna.
– Za wcześnie.
– Co ustaliłeś?
– Niewiele. – Bronisław wzruszył ramionami. – Wtedy jeszcze Krzysztof był w śpiączce. Ale niestety nic mu nie jest. Uruchomiłem kontakty.
Kobieta chwyciła męża za rękę.
– Ty wiesz, gdzie on jest?
– Na razie go nie ma. – Podeszli bliżej. – Jest tylko mężczyzna N.N., pasujący do rysopisu Krzysia, którego wyłowili wojskowi za zatoką. Rozmawiałem z Tadkiem Otto. Jeszcze godzinę temu jego ludzie mieli go na oriencie. Gdyby Krzyś się skontaktował, miej na uwadze, że jesteśmy podsłuchiwani w doskonałym towarzystwie. Jest jeszcze coś. Pamiętasz byłego chłopca Kasi? Tego doktora. Pracuje tam. To on przyjmował męża Kasi na oddział.
Zuzanna zawahała się, zanim zadała kolejne pytanie:
– Ludwik nam zagraża?
Bronisław nieznacznie pokręcił głową. Zuzanna czekała w napięciu na jego odpowiedź.
– Raczej nie. Major Biskupski go sprawdzał. Nie zna nawet personaliów nurka.
– I niech tak zostanie.
– Dlatego tym bardziej Kasia powinna poznać szczegóły. Oni nie mogą się spotkać. A Krzysztof musi się zdecydować, po której stronie stoi. Zadbam o to.
– Coś się dzieje – przerwała mu Zuzanna.
Z morza wynurzyła się najpierw ręka, a potem ktoś wystrzelił pierwszą racę. Wojskowi przesunęli się w szeregu wzdłuż plaży. Potem stopniowo zaczęli się wynurzać nurkowie. Na piasku zrobiło się gęsto od ludzi ze sprzętem.
– Nosze – padło z oddali.
– Wezwijcie policję! Jest ciało!
– Ciało? – Zuzanna zakryła usta dłonią. – A jednak… O Boże wszechmogący… Bronek!
Katarzyna podbiegła do rodziców, zanosząc się płaczem. Objęli się. Bronisław trzymał córkę ciasno w ramionach i w napięciu przyglądał się zamieszaniu. Wreszcie z toni wyszedł ostatni nurek, ciągnąc obiema dłońmi sporej wielkości ciężar. Gdy tylko stanął na lądzie, ściągnął maskę i opadł na piasek.
– To Horacy – powiedział Bronisław.
Inni nurkowie ruszyli mu na pomoc.
– Muszę go zobaczyć! – krzyknęła Katarzyna.
Wyrwała się ojcu i nie czekając na pozwolenie, potykając się, podbiegła do topielca.
Nie mieściły się nogi albo głowa. Łukasz na tysiąc sposobów próbował zwinąć się w kłębek. Nijak nie wychodziło. Bagażnik auta był za mały.
– A świniak się mieści, choć jest od ciebie dwa razy grubszy – przygadywał Jekyll i pośpiesznie przykrywał Polaka kraciastym kocem, całym w psiej sierści.
Następnie otworzył swoją walizeczkę i odsłoniwszy głowę Łukasza, chwycił go za kark, jak do pocałunku, po czym wacikami umoczonymi w jakimś płynie usunął precyzyjnie z jego ust resztki maści, którą wypacykowała Polaka Sandra. Specyfik musiał piec okrutnie, bo mężczyzna z trudem to wytrzymywał.
– Puszczaj! – Wyrywał się. – Boli!
Jekyll trzymał go jednak jak w kleszczach i dokładnie pudrował, smarował i oklepywał, jakby od urodzenia marzył o pracy w salonie piękności. Z daleka musiało to wyglądać dwuznacznie, bo z okna wychylił się rumiany mężczyzna.
– Hej, zostaw go, zwyrodnialcu!
Jekyll natychmiast zarzucił na Łukasza poplamiony brunatną substancją fizelinowy płaszcz i siłą wcisnął mu głowę w szparę między zawiasami bagażnika. Rozległ się trzask. Spod koca wydobył się potok wyzwisk.
– Jest i mój przyjaciel – mruknął zasapany technik. – Sindbad w żonobijce, mistrz patelni. Alem zgłodniał.
A potem odwrócił się do wystającej z okna głowy i rzucił najpoważniejszym tonem, na jaki był w stanie zdobyć się w tej chwili:
– Trwają ćwiczenia trzeciej brygady LGBT. Ludność transportuje się teraz na Popiełuszkę. Widzicie, co się dzieje, towarzyszu. Harcerze po klatkach grasują. Zobowiązuję obywatela do zachowania tajemnicy państwowej. Ku chwale ojczyzny. – Zasalutował.
Czerwona z wściekłości głowa ukryła się za firanką. Jekyll był pewien, że Sindbad wybiegł już na klatkę schodową i zmierza na podwórko. Błyskawicznie zmienił decyzję. Wydostał Łukasza z paki, usadził na przednim siedzeniu pasażera, zwaliwszy z niego pół szafy ubrań, których – sądząc po stopniu czystości – używał do swoich eksperymentów kryminalistycznych. Spod nóg wygrzebał tajemnicze pakunki owinięte w szary papier, pudła po odebranych przesyłkach, środki do pobierania śladów i zestaw drucianych pułapek na owady. Z trudem ładował teraz to wszystko na tył auta.
– Od początku mówiłem, że to durny pomysł – kwękał Polak, rozprostowując kości i wciąż trąc spierzchnięte usta.
– Szybko! – Jekyll wrzucał do bagażnika spadające na chodnik przedmioty, a pomiędzy przekleństwami szeptał sobie tylko znane modlitwy. – Zaraz tutaj będzie żonobijca z kolegami. Żeby tylko nie wydzwonił brygady RR, której z takim trudem się pozbyliśmy dzięki błogosławionemu hufcowi.
Rozległ się dzwonek. Jekyll szczerze się zdziwił. Przecież na balkonie Polaka wyciszył dźwięk komórki. Dopiero po dłuższej chwili domyślił się, że to radiostacja w aucie. Była sprzężona z jego służbowym telefonem i kiedy nie odbierał, przekierowywała połączenia do wozu. Zwykle był z tego systemu bardzo zadowolony. Ale dzisiejszego dnia wszystko szło nie tak, więc zanim gestem pokazał Łukaszowi, by kliknął przycisk na kierownicy, zamarł przestraszony.
– Gdzie jesteś, Dżeki? – usłyszał piskliwy głos prokurator Janiny Rudnickiej.
Ten, kto oceniałby ją po głosie, srogo by się zawiódł. Jak mówił Banan, jej wieloletni konkubent i pierwszy zaprzysiężony kawaler gdańskiej komendy, z Janki był prawdziwy lachon. A co gorsza, ona była z takiego komplementu niezwykle dumna. Szkoda tylko, że oprócz urody i tupetu kobieta nie miała w sobie za grosz empatii. Najcieplejsze uczucia okazywała swojemu rudemu kocurowi. To jednak sprawiało, że pasowali do siebie z mizoginem Bananem jak ulał.
– Pod komendą – skłamał Jekyll bez mrugnięcia okiem.
– To zawracaj. Jest zgłoszenie na plażę w Gdyni. Topielec na torpedowni. Masz sprzęt?
Jekyll zapinał właśnie swoją podręczną walizkę. Łukasz spojrzał pytająco na technika, ale ten w milczeniu wciąż walczył z zamkiem. W służbowym zestawie panował nieporządek, co Jekyllowi się nie zdarzało. Dopiero kiedy poukładał pudełka i buteleczki, ułożył pędzelki oraz opuścił ponownie wieko, a zaczepy trzasnęły koncertowo, wsunął walizkę do bagażnika i odrzekł:
– Odstawiłem do domu.
Po drugiej stronie rozległ się jęk zawodu.
– Skoro jest nieżywy, piętnaście minut nieszczęśnika nie zbawi – przerwał prokuratorce Jekyll. Nagle coś go tknęło i nabrał powietrza, by opanować panikę. – A ten topielec to ma płeć?
– Nie wiem. Sama dopiero jadę.
– Nie zapytałaś?
– Co