. Читать онлайн книгу.
słyszała przekleństwo swojego wybawcy, gdy usiłowała nad sobą zapanować.
– Przepraszam.
– Nie musi pani przepraszać.
Po raz pierwszy wychwyciła jego południowy akcent. Może z Georgii albo Karoliny Południowej? Na pewno nie z Teksasu. Jej teksaski akcent został już odkryty przez jej współpracowników z północy, ale akcent tego faceta miał łagodniejszą intonację. Pociągnęła nosem, a zanim wytarła go w rękaw, mężczyzna podał jej dużą bandanę moro.
– Dziękuję. – Wytarła nią twarz, wdychając zapach świeżo wypranej bawełny. Od razu się uspokoiła.
Żołnierz odpiął pasek hełmu i przykucnął.
– Hej. – Położył dłoń na jej ramieniu. – Daje pani radę. Proszę się nie martwić. Wydostanę panią stąd.
Jego oczy były jasnobrązowe, pełne troski.
– Co z van Hortonem? Co z Jamesem? – James był przerażony, w studni jeszcze się to pogłębiło. Gabby próbowała go pocieszyć, ale coraz bardziej tracił nad sobą panowanie. – Oni też dotrą do domu, prawda?
– Pan Pender jest już w drodze do ambasady amerykańskiej – odparł mężczyzna.
– A pan van Horton?
Żołnierz się zawahał. Och nie. Gabby poczuła pod powiekami piekące łzy. Nie przeżył? Dotąd nie znała nikogo, kto został zamordowany. Opiekowała się nim, najlepiej jak potrafiła, prosiła porywaczy o wodę i leki na gorączkę, ale van Horton nie odzyskał przytomności.
– Może pani wstać? – Żołnierz objął ją w talii, a ona krzyknęła. Cofnął się gwałtownie. – Co do… – Spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń. – Postrzelili panią?
– Nie wiem. – Głos jej drżał. Usiłowała zobaczyć, co się stało, i jęknęła z bólu.
Żołnierz przeklął, rzucił na ziemię hełm i plecak. Wyjął z plecaka zestaw pierwszej pomocy.
Została postrzelona? Gabby poczuła rosnącą panikę. Przeżyła dwa dni z porywaczami po to, by ktoś ją potem postrzelił? A jeśli wykrwawi się na śmierć? Van Horton nie żyje, teraz na nią kolej. A jeśli ten żołnierz nie zdoła wyjąć kuli albo okaże się, że utknęła w kręgosłupie…
– Proszę zdjąć bluzkę.
Nie patrzył na nią. Wyjmował wilgotne chusteczki, tubki maści i rolki gazy. Gabby bała się, że wybuchnie śmiechem. Na pewno jestem w szoku, pomyślała. Oczywiście żołnierz nie miał na myśli nic zdrożnego, prosząc, by się rozebrała, ale nie tak sobie wyobrażała ten pierwszy raz, kiedy rozbierze się przed mężczyzną. Cóż, w każdym razie panika ją opuściła.
– Pani Diaz? Muszę obejrzeć ranę.
– Tak, już. – Odwróciła się, rozpinając niegdyś białą jedwabną bluzkę.
Pomógł jej zsunąć bluzkę z ramion. Potem poczuła delikatny dotyk jego palców, które pocierały czymś środek jej pleców. Czuła pieczenie. Powierzchowny ból. To chyba dobrze, prawda?
– Czy to..?
– Tylko draśnięcie. Nakładam antybiotyk.
Tylko draśnięcie. Westchnęła z ulgą. Potem usłyszała szelest papieru i poczuła, że przycisnął do rany opatrunek, a następnie zaczął owijać ją gazą. Przy okazji zarośniętą brodą musnął jej policzek, po czym zamarł. Wciągnęła powietrze i zdała sobie sprawę, że wdech uniósł jej piersi. Mężczyzna z bliska widział zagłębienie między jej piersiami. Ich oczy się spotkały. On rozchylił wargi. Teraz nie wydawały się tak srogie jak wcześniej. Były nawet zmysłowe. Jak by to było, gdyby go pocałowała?
– Gotowe. – Zabezpieczył gazę i podciągnął jej bluzkę na ramiona.
Co z nią jest nie tak? Mogła umrzeć, a myśli o całowaniu? Wsunęła ręce w rękawy i zapięła bluzkę.
– Proszę. – Podał jej butelkę wody. Piła ją łapczywie.
– Dziękuję. – Chciała mu oddać butelkę.
– Proszę to połknąć. – Wyciągnął rękę z dwiema małymi pigułkami. – Przeciwbólowe.
– Dzięki. – Popiła leki kolejnym łykiem wody.
Mężczyzna zaczął się pakować. Miał chłopięcy urok. Choć może to określenie nie pasuje do atletycznego żołnierza. Może chodzi o jego krótko wystrzyżone włosy, a może szczerą troskę, z jaką się nią zajął.
– Jak daleko mamy do dżipa, helikoptera czy co tam nas stąd zabierze? – zapytała.
Żołnierz zapiął plecak i zarzucił go na ramię, włożył znów hełm, nie zapinając paska pod brodą. Potem wstał i wreszcie na nią spojrzał.
– Da pani radę iść?
Kiwnęła głową, ale zanim się wyprostowała, gdzieś w pobliżu rozległ się niski pomruk dzikiego kota. Gabby przywykła już do świergotów i brzęczenia, dziwnych pisków, a nawet małpich wrzasków. Ale to zwierzę brzmiało groźnie.
Duże ręce chwyciły ją pod pachy i podniosły, jakby ważyła nie więcej niż piórko. Przed sobą miała szeroką pierś, tak blisko, że czuła lekki – i przyjemny – męski zapach. Jego palce były tuż pod jej piersiami. Jej oddech się rwał. Podniosła na niego wzrok.
Mężczyzna zwilżył wargi.
– Musimy iść. – Zabrał ręce i cofnął się.
No tak, uprzytomniła sobie. Przecież jest brudna. Ma zabłocone ubranie, rozdartą spódnicę. Zgubiła obcas.
Jak w ogóle mogła w tym momencie myśleć o czymkolwiek, co ma związek z seksem?
Poza tym on wciąż nie odpowiedział na jej pytanie.
– Przyjedzie po nas dżip albo przyleci helikopter, prawda?
– Jasne – odrzekł bez wahania.
Sięgnął do szczelnie zamykanej kieszeni na nogawce spodni i wyjął tubkę maści.
– To na moskity.
Trochę za późno. Na jej rękach i nogach widniały już ślady ukąszeń. Kiedy smarowała maścią skórę, wziął od niej butelkę i wsunął do drugiej kieszeni na nogawce.
– Musimy oszczędzać wodę.
– A… jak długo?
– Chodźmy – powiedział, ruszając przed siebie.
Zdusiła lęk i poszła za nim.
– Obiecuję, że nie wpadnę w histerię, jeśli powie mi pan prawdę.
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił.
– Musimy przejść około dziesięciu kilometrów do zapadnięcia nocy. Wolałbym nie iść po ciemku.
Gabby wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Obiecała, że nie wpadnie w histerię.
– Nie… wyjedziemy stąd dzisiaj?
– Helikopter będzie na nas czekał o świcie. – Zamrugała, powstrzymując łzy. – Naprawdę musimy się pospieszyć.
– W porządku. – Skinęła głową.
– Jeśli nie będzie pani nadążała, proszę dać mi znać.
– Tak, proszę pana.
– Clay.
– Słucham?
– Proszę