Эротические рассказы

Zatraceni w rozkoszy. Jillian BurnsЧитать онлайн книгу.

Zatraceni w rozkoszy - Jillian Burns


Скачать книгу
jaką spotkał, czy najbardziej szaloną. Może jedno i drugie.

      Na przykład ten jej uśmiech. Po tym, co jej właśnie oznajmił, powinna raczej wyrazić niezadowolenie. Przetrwanie nocy w dżungli to nie lada wyzwanie. Tymczasem ona się uśmiechnęła. Została porwana, postrzelona, pogryziona przez moskity, podrapana przez gałęzie i uśmiecha się tak słodko?

      Mimo wszystko od czasu do czasu oglądał się na nią. Jej cienka bluzka była przyklejona do ciała, prześwitywał przez nią prosty biały biustonosz. Wargi miała stworzone do całowania. Poza tym była zaokrąglona we właściwych miejscach. Bandażując ją, musiał bardzo się pilnować. Nagle za plecami usłyszał stłumiony pisk i natychmiast się obejrzał. Kobieta wzdrygnęła się i odpędziła chrząszcza, który wylądował na jej piersi. Wargi jej drżały. Szli już jakąś godzinę, a ona, choć dzielnie dawała sobie radę, wyglądała na skonaną. Musi czymś odwrócić jej uwagę.

      – Skąd pochodzisz, Gabby? – spytał, odgarniając liście paproci.

      – Z Teksasu. Rio Grande Valley. A dokładnie z San Juan, małego miasteczka tuż za Corpus Christi.

      – A jak trafiłaś do bankowości?

      Wydawała się skrępowana jego ciekawością.

      – Kocham matematykę. Na Twitterze nazywam się nawet zapalonym analitykiem bankowym.

      Brnąc przez gęste poszycie, słuchał jej paplaniny. Słyszał w jej głosie dumę, kiedy mówiła o college’u. Zdobyła stypendium Uniwersytetu Corpus Christi. Miała licencjat z matematyki i statystyki. Potem zdobyła tytuł magistra finansów na Uniwersytecie w San Antonio. Jezu, magistra? On ledwie skończył szkołę średnią. Gdyby nie zdał testu przydatności do służby w wojsku, nie wiadomo, jaki los by go czekał. Wiedza akademicka nie była jego mocną stroną.

      – A ty? – spytała zadyszana.

      – Co ja? – Chce wiedzieć, czy gość, który ratuje jej życie, ma dyplom?

      – Skąd pochodzisz? Chyba z południa, prawda?

      – Tak. Z Talladegi w Alabamie. Mamy tam najdłuższy i najszybszy tor wyścigowy i Święto Dżemu Brzoskwiniowego.

      Czy w jego głosie usłyszała gorycz?

      – Święto Dżemu Brzoskwiniowego? To chyba dobra zabawa.

      Dobra zabawa? Nic, co wiązało się z domem, nie brzmiało dla niego zabawnie. Chociaż, skoro już o tym mowa, nawet nieźle wspominał, jak siedział ojczymowi na barana i obserwował paradę. Jak złapał cukierka, którego rzuciła piękna Królowa Brzoskwini. Jak dał go młodszej siostrze, a ona spojrzał na niego z takim uśmiechem, jakby był jej bohaterem. No i faktycznie co jakiś czas musiał odgrywać rolę jej bohatera.

      – Clay? Coś nie tak?

      Wspomnienia wywołały ucisk w piersi. Nie mógł sobie teraz pozwolić na dekoncentrację. Odchrząknął.

      – Nie, nic. – Zerknął na zegarek. Niedobrze, dziewiąta pięćdziesiąt. A oni przeszli ledwie dwa kilometry. Kobieta z trudem dawała radę. Słyszał jej ciężki oddech. Wilgoć nie ułatwiała marszu. A ona pewnie niewiele jadła, jeśli cokolwiek, w ciągu minionych dwóch dni.

      – Odpocznijmy chwilkę – powiedział.

      Kiedy z ulgą usiadła na leżącej na ziemi grubej gałęzi, zrzucił plecak i wyjął proteinowy batonik i butelkę wody.

      – Proszę.

      Wzięła je ochoczo. Clay otworzył swoją metalową butelkę i wypił spory łyk wody, przyglądając się kobiecie, wypatrując oznak bólu czy zmęczenia.

      Nie była wysoka, za to dość wytrzymała. Raz czy dwa skrzywiła się z bólu, ale mogło być gorzej. Podarta spódnica odsłaniała zgrabne nogi. Powiódł wzrokiem wzdłuż jej nóg, wyobrażając sobie uda pod spódnicą. Zastanawiał się, czy figi ma również proste i białe jak biustonosz. Z jakiegoś powodu wydało mu się to bardziej zmysłowe niż koronkowa bielizna, jaką nosiła większość kobiet, z którymi się umawiał.

      Podciągnęła pod siebie nogi i splotła ramiona na piersi. Pewnie się przestraszyła tych jego oględzin. Spotkał się z nią wzrokiem. W jej oczach nie widział złości ani strachu. Dojrzał w nich pożądanie. Tego akurat za skarby świata nie zamierzał wykorzystać.

      – Lepiej ruszajmy… Nie ruszaj się!

      – Co?

      – Nie ruszaj się!

      Choć mówił cicho, posłuchała go, reagując na ton. Wyjął nóż z pochwy przypiętej do pasa i wycelował w czerwono-czarno-żółtego węża tuż obok jej prawej stopy. Rzucił nóż z taką siłą, że przyszpilił nim łeb gada do ziemi. Gabby odwróciła głowę i zerknęła na martwego węża.

      Otworzyła usta w niemym krzyku.

      ROZDZIAŁ TRZECI

      Nie była w stanie oddychać. Widziała niewyraźnie. Cała zieleń nagle ją otoczyła, po czym wszystko przybrało czarną barwę. Zaraz potem jej głowa znalazła się na ramieniu Claya, a on głaskał ją i coś szeptał.

      – Weź głęboki oddech. Już dobrze.

      Otworzyła oczy. Clay był tak blisko, że pod maskującymi barwami widziała jego zarost. Znów zdjął hełm. Jego krótko ostrzyżone włosy mogły mieć każdy możliwy kolor. Jęknąwszy, chwyciła przód jego koszuli i przylgnęła do niego, wciskając nos w zagłębienie szyi.

      Objął ją mocno, lecz starał się nie dotykać opatrunku. Kołysał ją, uspokajał, choć nie płakała. W tym momencie się w nim zakochała. Nie zwariowała na tyle, by wierzyć, że te emocje są prawdziwe. Połączyło ich zagrożenie. Zadziałał heroizm mężczyzny. Jaka kobieta by się temu oparła? Napawała się jego ciepłem i spokojem, świadoma, że w każdej chwili Clay może ją odepchnąć i oświadczyć, że muszą iść. A jednak tego nie zrobił. Głaskał jej ramię i plecy. Jego koszula była mokra od potu. Miała ochotę rozpiąć ją i wsunąć pod nią ręce, poczuć jego rozgrzaną skórę i mocno bijące serce.

      Siedząc w jego objęciach, poczuła nieprzepartą chęć, by go pocałować. Co więcej, chciała się z nim kochać, zanim zabije ją kolejny wąż, leopard czy porywacz.

      – Clay?

      – Tak? – Uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy.

      – Zawieziesz mnie do domu, prawda?

      Zmrużył oczy i pogłaskał jej skołtunione włosy.

      – Masz na to moje słowo, kochanie.

      Kochanie. Żaden mężczyzna nie nazwał jej dotąd kochaniem. Ani ukochaną. Ani żadnym innym czułym słówkiem. Oczywiście Clay nie to miał na myśli. To taki zwyczaj południowców. Mimo wszystko podobało jej się, że ją tak nazwał. Najchętniej już na zawsze pozostałaby w jego objęciach. Wiedząc, że jest bezpieczna, że Clay ją obroni. A jednak uśmiechnęła się i wstała, choć nie trzymała się pewnie na nogach.

      – No to w porządku. – Wytarła dłonie w spódnicę. – Powinniśmy ruszać, prawda?

      – Tak. – Uśmiechnął się, w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Sięgnął po plecak i hełm.

      Ruszył pierwszy, przedzierając się znów przez gęstwinę. Ciął gałęzie dużym ząbkowanym nożem i oglądał się czasem za siebie, by sprawdzić, jak radzi sobie Gabby.

      Pokazywała mu uniesione kciuki. Skupiała się na tym, by nie zostać w tyle. Buty obtarły jej pięty. Ale zdawało się, że schodzą ze wzniesienia. Niestety im dłużej szli, tym bardziej doskwierał upał, powietrze było tak gęste, że


Скачать книгу
Яндекс.Метрика