Horror Show. Łukasz OrbitowskiЧитать онлайн книгу.
się.
– Kiedy wpada?
– Za tydzień.
– Zawsze mówiłem – Czarny smętnie przerzucał karton z płytami – że dziewczyna na odległość to najlepsze, co można mieć. Nie kłócisz się o pierdoły. Spotykasz się rzadko i cieszysz się nią jak nikim innym.
– A potem zaczynasz mieszkać i jest rozczarowanie – zauważył Artur.
– Ja tak nie chcę. Myślę o niej poważnie.
– To czemu nie przyjeżdża częściej? – spytał Czarny.
– Ma studia i pracę w Katowicach. Studia raz na dwa tygodnie.
– Co studiuje?
– Chyba marketing. No i ma okienko co drugi weekend. Wtedy się zjawia.
Nastała chwila ciszy. Do stoiska Czarnego podszedł zabiedzony metal. Poprzerzucał płyty, dał zmiętą dwudziestkę i odszedł zgarbiony w stronę stoiska z grami.
– Metale – rzekł Artur – subkultura zwycięzców.
Ale Czarny go nie słuchał. Zgarnął płyty do torby pod stolikiem. Wystarcza rzut oka – ze stolików znika towar, kolesie nikną między samochodami. Część policjantów spóźnia się, napotyka tylko puste stoliki. Czasem płyta leży na środku. Oryginał – w sam raz, by wziąć w rękę, podrzucić jak złotą dolarówkę, spojrzeć po ludziach i zrozumieć: panocku, nie mocie wy scenścia.
Artur dalej stał z pornolami. Gliniarz podszedł, przejechał wzorkiem po rzędach kaset, spojrzał na Artura, jakby ten zatłukł mu ojca w bożonarodzeniowy poranek i odszedł.
Giełdziarz wbił ręce w kieszenie, splunął niedopałkiem, zdążył pomyśleć, że cały ten dzień przypomina gówno i dostrzegł otoczone stoisko Szpada. Szpad uniósł ręce w górę, wyglądał jak połączenie gwiazdy rocka z kubańskim terrorystą. Mówił gwałtownie. Giełdziarz widział, że kłapie szczęką, próbuje opuścić dłonie, wreszcie sięga po dokumenty. Biedny facet. Do wczoraj miał dziecko i pijącą żonę. Dzisiaj doszła sprawa. Giełdziarz był spokojny. Szpad go nie wyda. Dlatego rozrzucamy po stolikach tylko sprawdzonych kumpli.
Po nalocie giełda wygląda jak wyludnione miasto. Policja obstawiła wyjścia. Pochwycili Szpada i zatrąbią w mediach o sukcesie porównywalnym ze znalezieniem grama fety w agencji towarzyskiej. Wiatr gna papiery po asfalcie, a hala straszy czarną mordą. Pośrodku syfu Giełdziarz starał się odnaleźć drogę do domu.
Jest nalot, nie ma giełdy, ciapeńki. Krakowska policja nie wejdzie, bo to zwykła mysz kościelna i kupić ją można za parę groszy, plus sukces w rodzaju zaciągnięcia Szpada do paki. Warszawka za daleko. Wpadają. Psują święto. Chuj strzelił w bombki, choinki nie będzie.
Pustka aż wyje. Wyje jak żona Szpada odciągnięta od kurka z gorzałą.
Giełdziarz chciał iść do domu. Gdy Warszawka robi blokadę, nikt nie wyjdzie bez rewizji, a Giełdziarz miał trochę towaru w bagażniku i nie zamierzał go tracić tylko dlatego, że płyta kompaktowa w sklepie przy rynku kosztuje jedną dziesiątą najniższej pensji. Włóczył się po opustoszałym placu i patrzył na nielicznych handlarzy, którzy zostali z legalnym towarem. Nalot psuje interes jednym i drugim. Ale najszybciej zmyli się odpadkowcy. Zostawili nagą przestrzeń, tekturę i blachę. Giełdziarz szedł przez ich królestwo.
Doszedł do wniosku, że przestępca, oszust – nazwijmy go jak chcemy – jest kolesiem, który chce normalnie żyć. Ma rodzinę, wrzeszczącego stworka w łóżeczku i nie stać go na robotę za osiemset złotych. Taki facet wpada najprędzej, patrz Szpad, czyli pół roku proszenia, miesiąc handlowania. Do widzenia, stary.
Giełdziarz wędrował powoli przez rewir odpadkowców i dostrzegł układankę pozostawioną przez chłopaka. Zbyt mało warta, by wracać z nią do domu, dość cenna, by się po nią schylić. Podniósł ją i zaczął się zastanawiać, ile może mieć elementów. Wrócił z nią do samochodu.
Podjechał do bramy. Policjanci tworzyli czarno-niebieską zaaferowaną plamę. Metala, który kupił płytę od Czarnego, wywrócili na lewą stronę.
– Co wieziemy, kolego?
Giełdziarz nie znosił, gdy mówiono do niego „kolego”. Gliniarz kazał wyjść mu z samochodu i podnieść fotele. Rzucił pośpieszne spojrzenie.
– Co masz w bagażniku?
– Graty – wyszczerzył się Giełdziarz.
– Proszę otworzyć.
Gliniarz schylił się nad bagażnikiem. „Oddam pół życia, że poszedłeś na glinę, bo chciałeś zostać Donem Johnsonem”, myślał wesoło Giełdziarz, zaciągnął się i zajrzał policjantowi przez ramię. Bagażnik przypominał rozbabrany ul.
– Co jest w tym worku?
– Pranie – wyjaśnił Giełdziarz.
Gliniarz pokiwał głową. Worek był czarny i miał sto litrów. Gliniarz wyciągnął spodnie, potem podkoszulek, wreszcie majtki, które natychmiast wrzucił z powrotem.
– Co, draska? – zapytał wesoło Giełdziarz. „Najwyżej przymknie mnie na cztery osiem”, dodał w myślach. Ale gliniarz zatrzasnął bagażnik i pokazał drogę. Giełdziarz wyjechał i włączył się do ruchu. Klął na straconą giełdę, ale z każdą minutą czuł się coraz lepiej. Był do przodu o układankę i ocalił trzysta krążków bez pudełek, ukrytych pod górą prania.
– Co, draska? – powiedział do siebie i wyrzucił niedopałek przez okno.
Giełdziarz stał nad układanką i nie wiedział, co począć. Pił drinka po polsku, wódkę z sokiem. Dziesiątki kartoników zajęły stół. W środku stała popielniczka. Ściszył muzykę. Usiadł, pomyślał o stu sprawach, za które powinien się zabrać i podniósł element z fragmentem nieba. Pogładził go. Doszedł do wniosku, że układanka powstała na zamówienie. Ktoś zrobił zdjęcie, powiększył i oddał do punktu. Taka usługa kosztuje kilkadziesiąt złotych. Możesz, kolego, sfotografować nagą matkę i dać kumplom do układania.
Palce Giełdziarza zanurzyły się w morzu kartoników. Przez opuszki przebiegł dreszcz, jakby dostały się pod strumień zimnych opiłków. Przyjemne na swój dziwny sposób. Giełdziarz zaczął rozkładać kartoniki tak, by żaden nie leżał na innym i wszystkie były zwrócone w jedną stronę. Gdy skończył, zrobił nowego drinka i zachodził w głowę, co przedstawia obrazek.
Zdjęcie zrobiono w ciemnym pomieszczeniu. Giełdziarz wychwycił trzy jasne plamy. Pierwsza najpewniej stanowiła okno, druga twarz (Giełdziarz wyróżnił fragment oka, linię ust i rzadkie włosy), a trzecia – najprawdopodobniej ręce, ale kto zaręczy, czy zdjęcie przedstawiało jednego człowieka?
Reszta była plątaniną ciemnych barw. Giełdziarz długą chwilę próbował rozpracować choć dwa elementy. Zaczął od nieba, wydało mu się najłatwiejsze. Po kilkunastu minutach osiągnął sukces – postrzępiona chmura odsłaniała białe słońce. Cztery kawałki. Nie złoży tego i za dziesięć lat.
„Tak poza wszystkim, co mnie to obchodzi?”, myślał, bębniąc paznokciami w szklankę. Miał przecież świecznik, tak na oko z początku wieku, przyzwoicie posrebrzony. Lubił takie graty. Zresztą nie ma lepszego interesu niż handel antykami. Jeździsz po wsiach, wynajdujesz graty, kupujesz za grosze albo flaszkę – i dalej, na magazyn. Wynajmujesz studenciaków, płacisz czwórkę za godzinę i po tygodniu masz piękny mebel – pogonisz w Desie albo gdzieś. Odrobina wiedzy, odrobina sprytu.
Telefon. Giełdziarz był zły, żal zostawiać układankę i przyjemne myśli. W słuchawce usłyszał Szpada.
– Puścili mnie.
– Wspaniale – Giełdziarz nie znosił takich rozmów.
– Mam