Horror Show. Łukasz OrbitowskiЧитать онлайн книгу.
bardzo, jak miło możemy dać się zaskoczyć”, pomyślał i zaczął się wspinać. Wiedział, że Brandon zaczeka na niego. Zamknął oczy i spróbował skupić się na czymś, co pomogłoby mu przestać patrzeć w dół. Podciągnął się i odniósł wrażenie, że stawy bezgłośnie odłączyły się od siebie i wisi na płatach skóry. Zaraz spadnie.
– Posłuchaj mnie, Brandon – wysapał. Miał nadzieję, że mówiąc, zapomni o wysiłku – wiem, że jesteś szybszy. Ale…
– Oszczędzaj oddech.
Trzecie piętro. Giełdziarz spojrzał w dół. Chodnik tonął w pomarańczowym świetle i wydawał się niewiarygodnie odległy.
– Mam tego dosyć. Chcę ci powiedzieć… bo nie wiem, czy wiesz…
Można by powiedzieć, że na piorunochronie wyrosły kolce. Albo ktoś go nagrzewa.
– Zmierzam do tego, że wejść jest łatwiej, niż zejść. Więc, kochanieńki…
Prawie koniec. Zaraz dotrze do swoich okien.
– To tutaj? – zapytał Brandon, ale Giełdziarz słuchał tylko własnych słów:
– Jak będziesz już na górze – sapał – radzę ci czekać. Inaczej zrzucę ci na łeb największe gówno, jakie tam znajdę.
„Zaraz dach się załamie i zobaczę niebo”. Buty Brandona majtały metr nad Giełdziarzem.
– Na filmach zawsze jest tak, że gdy jesteś przy samym szczycie, coś się psuje. Zrywa się zapięcie. Kamień usuwa się spod nóg. Więc powiedz, twoje okno czy nie twoje?
Giełdziarz z trudem podniósł głowę. Przez czoło przemknęła struga potu, załamując światło.
– Tutaj – sapnął i nim zdążył zareagować, ramię Brandona wykonało zgrabny obrót, łokieć uderzył w szybę. Giełdziarz przycisnął twarz do tynku. Odłamki szkła spadły na głowę i ramiona. Gdy znów spojrzał w górę, dostrzegł, że Brandon wystawia głowę przez otwarte okno.
– Będziesz tak wisiał?
Ostatni etap był najgorszy. Skóra na dłoniach nabrzmiała. Giełdziarz mógł przysiąc, że opuszki wystrzelą czerwonym fajerwerkiem. Po barkach, rękach i plecach płynął ołów. Spojrzał w dół. Poczuł, że nie ma siły podnieść głowy, że się przeliczył. Podciągnął się i znieruchomiał w pół ruchu, niezdolny go dokończyć i zbyt przerażony, by wrócić. Ręka Brandona trąciła go w czubek głowy.
Zaufał jej jak nigdy nikomu.
Szpad nie wiedział, czy chce spotykać się z tym dziwnym gościem, a tym bardziej, czy chce od niego pieniądze. Na zdrowy rozum, facet miał szmergla. Szpad siedział przy barze, pił piwo z puszki i wypatrywał kogoś w płetwach zamiast butów, z czołem pełnym guzów, paznokciami jak u jaszczurki. Wuj wyglądał zwyczajnie, miał szary płaszcz, brodę i grube białe palce. Przypominał trochę zadowolonego z życia szczurzego króla, który siedzi na górze sera i obserwuje poddanych.
– Dobrze, że pan jest – rzekł Wuj. Uścisnął Szpadowi rękę.
Wuj zdjął płaszcz, usiadł i poprosił o piwo.
– Lane. I do cienkiego szkła.
Barman oddalił się i Szpad szepnął, że piwo beczkowe jest chrzczone.
– Pan może pić z puszki – odparł Wuj – pan jest młodym barbarzyńcą.
Szpad nie wiedział, czy ma się śmiać.
– Jak pan mnie znalazł?
– Ludzie na giełdzie mówili, że szukasz roboty.
– Kto mówił?
– Gdybyś miał osiemdziesiąt jeden lat, wszyscy młodzi wyglądaliby dla ciebie podobnie. Stał z kompaktami.
– Giełdziarz?
– Pewno i giełdziarz – opowiedział Wuj. – Z moich informacji wynika, że wszyscy są tam giełdziarzami.
– Giełdziarz to jego ksywka. Taki facet podobny do nikogo.
– Można tak powiedzieć – Wuj mówił powoli, starannie dobierając słowa. – Podobny do nikogo.
Szpad westchnął z ulgą. Giełdziarz nie opuścił go w potrzebie.
– Panowie są przyjaciółmi? – chciał wiedzieć Wuj.
– Od dzisiaj na pewno.
– Moja robota jest prosta – zaczął Wuj. Wyjął z teczki cegłę zadrukowanych kartek. – Masz to, ma pan, rozklejać na mieście. Gdzie będzie to możliwe.
Szpad wziął pojedynczą kartkę, a Wuj ciągnął dalej.
– Chciałbym, aby rozmieszczał je pan gęsto. Niech pan unika miejsc, gdzie przyklejanie jest zabronione. Ogłoszenia mają być widoczne.
– Nie wiem, czy nie są za małe – Szpad patrzył w kartkę, zastanawiając się, czy „ogłoszenie” to dobre słowo.
– Przyklejaj po kilka. Zalepiaj całe szyby. Gdyby się skończyły – Wuj pogmerał w kieszeni – tu są jakieś pieniądze. Kseruj, ile się da.
Szpad położył dłoń na stuzłotówkach.
– Reszta dla ciebie. Ale się nie oszczędzaj, rozumiesz? Wiem, że potrzebujesz pieniędzy, więc ganiaj od rana do nocy i rozlepiaj. Niech będą na każdej klatce. Każdym słupie. I jak najszybciej. Masz samochód?
Chłopak pokręcił głową.
– Niedobrze. Kup sobie kartę. Za tydzień spotkamy się tutaj. Powiesz, ile rozwiesiłeś i ile mam ci zapłacić. Nie obrazisz mnie tym.
Wuj wstał, uścisnął Szpadowi rękę i poszedł, wsparty na lasce. Szpad widział jego szerokie plecy. Zupełnie jakby pod płaszczem chował skrzydła.
Nie wiedział, ile czasu leżał na podłodze. Brandon kręcił się po mieszkaniu. Giełdziarz usłyszał brzęk szklanek, trzask kapsla i poczuł w ręce zimne szkło. Brandon kucał nad nimi ścierał pot z czoła.
– Napij się. Tylko podnieś głowę. Portfel kładę na kanapie.
Giełdziarz przechylił szklankę i wylał piwo na brodę.
– Lepiej się podnieś.
Z trudem dotarł na kanapę. Każdy staw grał inną piosenkę. Giełdziarz wypił piwo duszkiem, łapczywie chwycił następne i podrzucił portfel w dłoni. Śmiech utknął w suchym kaszlu.
– Gdybyś nie wyszedł, rzuciłbym ci go z dachu – Brandon obchodził mieszkanie. – Słowo. W ogóle, fajna chata. Fajny sprzęt.
Giełdziarz miał ogromny, zagracony pokój z wydzieloną kuchnią. Wypełniała go szafa, kartony płyt i zestaw kina domowego. Plazmowy telewizor słusznie królował pośrodku.
– Za grosze, człowieku – sapał – można mieć takie rzeczy, jak kręcisz, jak…
– Kradzione? – zapytał Brandon beznamiętnie.
– Niektórzy gubią karty płatnicze, niektórzy je znajdują. Po co ci to mówię? Spadaj stąd.
– Nie po to pchałem się z tobą na górę, żeby iść w cholerę. Masz jakieś filmy? Barek mi imponuje.
– Posłuchaj, koleś…
– Nie koleś.
– Brandon, tak? Jesteś pierdolonym amiszem, co? Czy innym mormońskim fiutem? Jednym z tych, co śpiewają hymny na ulicach? A siedź se cicho lepiej, bo posłuchasz. Podpierdalasz portfel. Pchasz się na dach… po piorunochronie. Mogłem zlecieć, kurwa. Na stówę bym zleciał.
– Guzik prawda.
– Może