Sklepik z zabawkami. Marcin RusnakЧитать онлайн книгу.
sobie pewien chłopak. Nawet niegłupi, ale ze skłonnością do podejmowania złych decyzji. Szereg właśnie takich decyzji sprawił, że nasz bohater związał się z pewnym wpływowym i szalenie niebezpiecznym gangsterem. Prawdziwym księciem półświatka.
– Fascynujące – odparłem, siorbiąc swojego drinka. Próbowałem kpiną zamaskować rosnący niepokój. Nieskutecznie zresztą.
– Ów gangster złożył mu intratną propozycję: dwadzieścia pięć tysięcy zielonych za przeszmuglowanie trzech kilogramów Super MDMA przez granicę z Meksykiem. Pan oczywiście wie, czym jest Super MDMA, prawda, panie Wilcox?
Strach sparaliżował mi mięśnie twarzy.
– Super MDMA znane jest też jako Ecstasy XL – kontynuował McFarlane. – Chłopak miał przemycić prochy do Kalifornii. I, proszę sobie wyobrazić, wpadł. Agenci dostali cynk, skan na granicy wykrył narkotyki w bagażu. Ale nie aresztowali gówniarza. Domyśla się pan czemu, panie Wilcox? Ponieważ był tylko pionkiem, a oni mierzyli w grube ryby. Takie jak Sander Gecko.
Nerwowo oblizałem wargi. Pospiesznie dopiłem drinka i zamówiłem kolejnego. Nie miałem pojęcia, czy to nie będzie ostatni w moim życiu.
– Puściliśmy go przez granicę, nie robiąc problemów – podjął agent. – A następnie wysłaliśmy za nim ogon. Chłopak zatrzymał się w Fortuna Foothills MotorInn, parę mil za Yumą. Kilka godzin później pod motel zajechał wóz szeryfa Yumy, Duncana Elridge’a. Szeryf wraz ze swoimi ludźmi spędzili w pokoju motelowym parę chwil, po czym wyszli, zdaje się, że nie w sosie. W jakiś czas potem lokal opuścił też ów chłopak, bohater naszej opowieści. I proszę sobie wyobrazić, że narkotyki zniknęły. Nie miał ich wspomniany młodzieniec, nie mieli ich także ludzie szeryfa – agenci sprawdzili każdy cal służbowego chevroleta – i nie znaleziono ich w owym motelowym pokoju.
McFarlane skończył mówić, pociągnął łyk swojego bezalkoholowego drinka i popatrzył mi w oczy.
– I jak, panie Wilcox? Co pana zdaniem stało się z tymi narkotykami?
– Może nigdy nie dotarły do tego pokoju? – zasugerowałem. – Może ten… chłopak przekazał je komuś już wcześniej?
– Pomysł niezły – przyznał agent. – Ale w takim wypadku nasz słodki książę półświatka – przyjmijmy na potrzeby chwili, że mógłby faktycznie nazywać się Sander Gecko – raczej nie wyznaczyłby nagrody za głowę tego biednego gnojka.
Z trudem przełknąłem ślinę.
– Nagrody?
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, jeśli się nie mylę.
Odstawiłem szklankę na blat, póki jeszcze mogłem zapanować nad dłońmi. Otarłem rękawem spocone czoło.
– Po co mi pan o tym wszystkim mówi?
McFarlane westchnął i zapatrzył się na kręcącą uroczym tyłeczkiem fay, która właśnie mijała nasz stolik.
– Panie Wilcox, pan wie, że możemy pana oskarżyć o przemyt tych narkotyków. Mamy trochę dowodów…
– Nie dość.
– Nie dość – przyznał McFarlane. – Ale wystarczająco dużo, żeby zacząć postępowanie sądowe. A o takim postępowaniu, proszę mi wierzyć, ludzie Gecko dowiedzą się bardzo szybko. I znajdą pana. A wtedy… wtedy raczej nie będzie mowy o hollywoodzkim happy endzie.
– Czego pan ode mnie chce?
– Niech pan zeznaje. Przeciw szeryfowi Yumy, Duncanowi Elridge’owi. Wiemy, że to on był pana łącznikiem, to on miał przejąć narkotyki. Jeśli przez pana dopadniemy jego, przez Elridge’a dopadniemy Gecko.
– To bardzo ciekawa propozycja, panie McFarlane. Problem w tym, że to, co pan proponuje, będzie trwać latami. To bardzo dużo czasu, a program ochrony świadków nie jest doskonały. Czy obudził się pan kiedyś w towarzystwie pary orków z piłą łańcuchową i palnikiem acetylenowym? Ja, póki co, też nie. I niech tak zostanie.
Zdobyłem się na chyba największy w moim parszywym życiu akt iście filmowej odwagi: wstałem, rzuciłem na stół kasę za drinki i ruszyłem do wyjścia.
McFarlane złapał mnie za ramię.
– W przyszłym miesiącu zaczniemy dobierać się Elridge’owi do dupy – wycedził mi do ucha. – Może pan wtedy być z nami albo przeciw nam, panie Wilcox. Proszę o tym pamiętać.
Wcisnął mi do ręki swoją wizytówkę (na której figurował jako pośrednik nieruchomości) i pierwszy wyszedł z lokalu.
Gdy zniknął za drzwiami, odwaga mnie opuściła i popędziłem do toalety, by pozbyć się z żołądka jagodowego drinka zmieszanego z czystym, stuprocentowym przerażeniem.
Na zewnątrz czekał chłód. Delikatna mgiełka pachniała gnijącymi liśćmi i nadchodzącą zimą. Postawiłem kołnierz kurtki i ruszyłem chodnikiem. Szukałem podłego lokalu, gdzie mógłbym się zalać w trupa i na chwilę zapomnieć, w jakie gówno się wpakowałem.
– David! Hej, David!
Głos dobiegał z białego oldsmobile’a, który toczył się drogą obok mnie. W środku siedziała Aaina Sengupta.
Zatrzymałem się, ona też.
– Wszystko w porządku?
Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, więc wzruszyłem ramionami. W tym geście albo w wyrazie mojej twarzy musiało być coś rozpaczliwego, bo widziałem, jak zaszkliły jej się oczy.
– Masz ochotę na drinka? – powiedziała. – Ja stawiam.
Wahałem się. W końcu podejrzewałem, że nadała mnie McFarlane’owi…
– Proszę – dodała.
Istnieją kobiety, w których ustach słowo „proszę” naprawdę ma magiczną moc. Byłem bez szans. Wsiadłem do środka i zapytałem:
– Dokąd jedziemy?
– Do mnie.
Mieszkanie było nieduże, ale przytulne. Ściany pomalowano na pomarańcz i jasny brąz, miodowa okleina na meblach tchnęła ciepłem. Z półek spoglądały na pokój figurki słoniowatego Ganeśy, na stoliku kawowym leżała „Historia piękna” sygnowana przez tego fauna Eco. Na komodzie stało zdjęcie Aainy z budynkiem waszyngtońskiego Kongresu Wszechras w tle. Sengupta na zdjęciu miała jakieś siedemnaście lat i krótką sukienkę w kwiatki, która odkrywała najpiękniejsze nogi na świecie.
– Nie jest tak duże jak twój dom – stwierdziła, jakby zawstydzona. – Ale zawsze to coś.
– Pięknie tu. Poza tym nie musisz się przejmować zbzikowaną SI.
– S.I.mon nie daje ci spokoju?
– Powiedzmy, że nasze relacje przypominają te łączące człowieka i nieuleczalną chorobę.
– Tak? – Uśmiechnęła się. – To które z was jest chorobą?
– Zależy, kogo spytasz.
Otworzyła drzwi lodówki i zaczęła przeglądać jej zawartość. Chwilę później siedzieliśmy na kanapie, racząc się burbonem z colą i różowym winem musującym z północy Włoch. Sengupta zaczęła temat spadku po Brianie – okazało się, że oprócz domu i kilkunastu tysięcy dolarów oszczędności należał mi się jeszcze fundusz powierniczy, opiewający na łączną sumę stu pięćdziesięciu tysięcy, w którego zarządzaniu pośredniczyć miała kancelaria Spencer&Calahari – ale