Sklepik z zabawkami. Marcin RusnakЧитать онлайн книгу.
przejmuj się.
– Masz kłopoty, prawda?
Nie wiem, co tak naprawdę sprawiło, że się przed nią otworzyłem. Może szklanka whiskey na pusty żołądek. Może to, że była pierwszą osobą, która wydawała się naprawdę przejmować. A może po prostu stwierdziłem, że w świetle słów McFarlane’a i tak mam przesrane – więc co zaszkodzi raz powiedzieć prawdę?
Opowiedziałem Aainie historię mojego upadku: opisałem ucieczkę z domu Briana w dzień osiemnastych urodzin, trwającą blisko rok podróż autostopem na zachód Stanów, desperackie próby ułożenia sobie życia w San Francisco, w Los Angeles, w San Diego. Ze szczerością, na którą w ogóle nie sądziłem, że mogę się zdobyć, mówiłem o tych podłych latach lawirowania między prawem i bezprawiem, na granicy biedy, o krok od zanurzenia się w otchłani zgubnych nałogów.
– Nie było gówna, którego bym nie spróbował. Nie było ludzi, którymi bym się brzydził. Nie było pracy, jakiej bym nie wykonał. Gdyby nie to, że do niczego się nie nadawałem, już dawno skończyłbym w pudle, z wyrokiem za napaść z bronią w ręku, wymuszenie albo morderstwo.
Opowiedziałem o przerażeniu, które towarzyszyło mi nocami, gdy myślałem o tym, dokąd zmierza moje życie. O ludziach, których znałem – bandziorach, dziwkach, ulicznych artystach – kończących egzystencję w okowach skrajnej apatii albo wywołanej prochami katatonii. Wiedziałem, że muszę się wyrwać. I to szybko.
Znalazłem nawet sposób. Od dziecka niesłychaną frajdę sprawiało mi rysowanie, a te szalone lata na Zachodnim Wybrzeżu wykształciły u mnie specyficzną wrażliwość. Pewien znajomy zobaczył jakiś mój szkic, a jego brat szukał właśnie grafika do swojego wydawnictwa. Traf jeden na milion: właściwie znikąd pojawiła się propozycja roboty. Płatnej tak sobie, ale za to pewnej i przyjemnej.
Potrzebowałem tylko mieszkania, komputera z odpowiednim oprogramowaniem oraz spokoju, który pozwalałby na regularną, sumienną pracę. Potrzebowałem pieniędzy, żeby się odbić od dna. Właśnie wtedy pojawił się Sander Gecko ze swoją ofertą: dwadzieścia pięć tysięcy za szmugiel trzech kilo Ecstasy XL.
Zgodziłem się. Pojechałem do Meksyku, odebrałem prochy, przeszedłem przez granicę. Zatrzymałem się, zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, w niedużym motelu parę mil za Yumą. A kiedy nieco później pod motel zajechał radiowóz i gliniarze ruszyli w stronę moich drzwi – zgłupiałem, zwyciężył strach. Warte grubo ponad sto patyków prochy wylądowały w toalecie i spłynęły kanalizacją.
Sander Gecko zapomniał mnie uprzedzić, że człowiekiem, który miał odebrać ode mnie towar i rozprowadzić go wśród kalifornijskich dilerów, był szeryf Duncan Elridge.
Kiedy skończyłem opowiadać, miałem już mocno w czubie. Bałem się spojrzeć na Senguptę, bałem się nagany – a może odrazy? – w jej oczach. Jednak to ona pierwsza wyciągnęła dłoń i dotknęła mojej twarzy.
– Wpakowałeś się w niezłe szambo – powiedziała z jakąś dziwną tkliwością w głosie.
– Po same uszy.
– Czemu nie poprosiłeś Briana o pomoc? Musiałeś wiedzieć, że miał pieniądze. Pomógłby ci.
– Właśnie dlatego go nie poprosiłem.
Nic nie powiedziała, tylko napełniła nam szkło i przysiadła się bliżej. Jej ciało pachniało kardamonem i kolendrą, a ciepły oddech opierał się na moim policzku.
Pragnęła kolejnej opowieści, a ja nie mam w zwyczaju kazać kobietom czekać.
Brian był geniuszem. Miał dwadzieścia pięć lat, kiedy opracował innowacyjny system analizy zachowań giełdowych i w ramach testów – w przeciągu czternastu miesięcy – zarobił pierwszy milion. Niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, że zaczynał z dwoma tysiącami dolarów oszczędności.
Na przestrzeni następnych pięciu lat wielokrotnie pomnożył swój majątek. Później coraz mniej czasu poświęcał robieniu pieniędzy, chętniej oddawał się innym pasjom: filantropii, gotowaniu, muzyce. Szczególnie upodobał sobie tę ostatnią. Nauczył się grać na kilkunastu różnych instrumentach, a każdy – jak to Brian – opanował na poziomie niemal mistrzowskim. Całymi dniami tworzył nowe kompozycje, które następnie samodzielnie nagrywał i publikował za darmo w Sieci. Upodobał sobie utwory kameralne w ramach muzyki klasycznej: tworzył całe koncerty na flet i skrzypce albo fortepian i harfę. Z czasem pozyskał sobie niewielkie, ale stałe grono miłośników.
– Dorastałeś w domu pełnym muzyki – zauważyła Sengupta. – To musiało być piękne.
– Raczej frustrujące – odparłem. – Za cokolwiek Brian się nie zabrał, był w tym doskonały. Rozpracował giełdę, wygrywał międzystanowe konkursy kucharskie, z zamkniętymi oczami grał Chopina. Ja tymczasem byłem nikim. Dzieckiem do bólu przeciętnym. Zwyczajnym. Nijakim.
– Jestem pewna, że i tak cię kochał.
– Właśnie w tym tkwił problem – prychnąłem. – Kochał mnie. I nigdy, ani razu nie dał mi do zrozumienia, że go zawiodłem. Nigdy nie okazał zniecierpliwienia, rozdrażnienia, złości, że jego podopieczny nie dorasta mu do pięt. Akceptował moją przeciętność. I za to go znienawidziłem. Dlatego uciekłem. I dlatego sięgnąłem dna. Chciałem samodzielnie coś osiągnąć, zawdzięczać coś tylko samemu sobie. A po tych wszystkich latach jestem w punkcie wyjścia, zależny od Briana bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na całe zło, jakie wyrządziłem, on nawet po śmierci odpowiedział dobrocią.
– Nie jesteś złym człowiekiem – zaoponowała Aaina.
– Nie możesz tego wiedzieć. – Popatrzyłem jej w oczy. Z bardzo bliska.
– Masz jego spojrzenie. Spojrzenie dobrego człowieka – powiedziała. Nie wiem, kiedy jej dłoń znalazła się na moim policzku. – Nie jesteś zły. Po prostu zagubiony.
Przez chwilę trwaliśmy w bezruchu, jej oczy o kilka cali od moich, jej dłoń na moim policzku, a w głowie zamęt, istny pożar myśli podsycany wypitymi procentami. Pomyślałem, że chciałbym, aby ta chwila trwała w nieskończoność.
I wtedy Aaina cofnęła swoją dłoń.
– Idź już – poprosiła.
Dopiłem resztkę drinka, wstałem, założyłem kurtkę i buty.
– Dziękuję – powiedziałem, stając przy drzwiach. – Za wszystko.
– Idź już – powtórzyła. – Idź, póki jeszcze cię nie proszę, żebyś został.
Następnego dnia wstałem wcześnie, w zaskakująco dobrym humorze. Groźba związana z ludźmi Gecko i McFarlanem, który szukał dodatkowego piona w swojej prywatnej partii szachów, bynajmniej mnie nie opuszczała. A jednak rozmowa z Aainą i to niezwykłe iskrzenie, które jej towarzyszyło, pozwoliły mi przeżyć swoiste katharsis, nabrać dystansu.
Zaraz po śniadaniu usiadłem na łóżku z pustym zeszytem i ołówkiem w dłoni. Zacząłem rysować.
To było najfajniejsze przedpołudnie od bardzo, bardzo dawna.
S.I.mon nie dawał mi się we znaki. Od śniadania – a nawet od poprzedzającej je kąpieli – przyjąłem nową taktykę: wszystko robiłem sam. Sam gotowałem, sam prałem ciuchy, sam je prasowałem. Sam robiłem zakupy. Na razie, odpukać w niemalowane drewno, działało. SI nie uprzykrzała mi życia, po cichu zajmując się domem.
Po obiedzie zadzwoniłem do Aainy, ale niestety nie mogła ze mną długo rozmawiać. Dowiedziałem się tylko, że rano miała takiego kaca, że