Star Force. Tom 2. Zagłada. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
okrętów odłączył się jeszcze jeden i podążył za mną.
Chrząknąłem. Ktoś jeszcze wpadł na pomysł, jak uniknąć podróży w jedną stronę na Rigel, czy jak się tam nazywał następny układ gwiezdny na drodze nanitów. Uśmiech spełzł mi z twarzy, kiedy zdałem sobie sprawę, że pozostałe kilkaset maszyn nie zmienia kursu. W ich wnętrzu siedzieli spanikowani ludzie transportowani na pewną śmierć na obcym świecie.
A ja nie mogłem z tym nic zrobić.
Wściekałem się, siedząc na kanapie, przytrzymywany przez tuzin czarnych ramion. Miałem mnóstwo powodów do gniewu. Ten okręt zabił moje dzieci. Nie zapomniałem o tym, choć w jakiś sposób zaakceptowałem. Sam okręt był w końcu tylko narzędziem. Bardzo złożonym, prawie inteligentnym, ale jednak narzędziem. Nie miało sensu złoszczenie się na narzędzie. Kiedyś, na Ziemi, mniej więcej raz na rok mój komputer łapał wirusa, który przebijał się przez wszystkie zapory. Zmuszony byłem wtedy wszystko instalować od początku, spędzając przy tym wiele godzin, klnąc na czym świat stoi. Ale to nie komputer ani jego oprogramowanie były winne. Celem mojej furii zawsze był twórca wirusa. Istota, która z premedytacją wysyłała w świat binarne narzędzie zniszczenia, domagające się numeru mojej karty kredytowej.
Podobnie teraz, kiedy poznałem już naturę nanookrętów, trudno było mi je nienawidzić. Były wspaniałymi maszynami, ale wypełniały tylko instrukcje swoich twórców i programistów.
Jednostki przystępowały obecnie do realizacji kolejnej fazy programu. Twórcy, których nazywałem Niebieskimi, ci, którzy wysłali te bezlitosne urządzenia, nie zrobili tego, aby zaoferować pomoc. Były one narzędziem jakiejś chorej gry. To wypaczona arogancja Niebieskich powodowała moją wściekłość. Nie znosiłem bycia pionkiem w grze hazardowej.
W głowie siedziało mi jednak także coś głębszego. Spędziłem z tymi maszynami wystarczająco dużo czasu, być może najwięcej z ludzi, i to zarówno z nanitami, jak i z makrosami. Doszedłem do wniosku, że są w jakiś sposób powiązane. Używały tego samego języka maszynowego, nazwanego przez nas Basic. Pomiędzy prostszą wersją makrosów a bardziej zaawansowaną, używaną przez nanity, przeszedł on wiele uaktualnień i modyfikacji, ale wciąż był to ten sam język. Te enigmatyczne maszyny, które wytwarzały ich komponenty, wyglądały tak samo i działały w ten sam sposób. Różniły się jedynie skalą. Fabryki, które makrosy postawiły w Ameryce Południowej, i dużo mniejsze jednostki, które powstały na mojej wyspie Andros, miały wspólny projekt. Obie robotyczne frakcje prezentowały także wiele wspólnego w podejściu do świata.
Miałem mnóstwo czasu na snucie teorii, kiedy tak siedziałem unieruchomiony i wpatrzony w ścianę. Możliwe, że Ziemia została wciągnięta w wojnę domową na ogromną skalę. O co walczyli Niebiescy na swoim gazowym olbrzymie? Nie mogli wprawdzie opuścić bańki grawitacyjnej, ale byli w stanie wysłać swoich reprezentantów, zarówno w skali mikro, jak i makro. Jeśli makrosy były po prostu większą wersją nanitów, jeśli były dziełami tej samej rasy, czemu jedne nastawione były na obronę i naukę, drugie zaś na podbój i zniszczenie? Czy kasta Niebieskich naukowców wypowiedziała wojnę swoim wojskowym? A może odwrotnie? A może Ziemia i tysiące innych światów opanowane zostały przez ich dzieła, które wymknęły się spod kontroli?
Może wcale nie mieli takich zamiarów. Wysłali te swoje metalowe demony w kosmos, nie zdając sobie sprawy, co uczynili. Jak dziecko, które wpuszcza w sieć napisanego przez siebie wirusa, a potem w przerażeniu patrzy, jak niszczy on laptopa rodziców.
Nie obchodziło mnie, jak Niebiescy to zrobili, nie w tym momencie. Nie dbałem nawet o to, czy zdawali sobie sprawę, co nawyczyniali. Chciałem jednak wiedzieć, czemu tak postąpili. Czemu zapalili zapałkę i wzniecili pożar w mojej części Galaktyki.
Patrzyłem na ścianę. Stado złotych żuków dotarło już do sufitu. Każdy z nich reprezentował kogoś, kogo znałem i uważałem za przyjaciela, a co najmniej towarzysza broni. To byli twardzi ludzie. Bohatersko walczyli o Ziemię i wygrali. I taką otrzymali za to nagrodę. Zostali workami treningowymi dla następnej rasy, żyjącej gdzieś w kosmosie.
Nie zasługiwali na takie potraktowanie. Ani ja, ani moje dzieci. Wszystko, czego teraz pragnąłem, to sięgnąć jakąś wielką łapą w gęstą atmosferę rodzimej planety Niebieskich i wyciągnąć jednego z tych dupków z powierzchni. Patrzyłbym, jak rzuca się na pokładzie mojego okrętu, a jego organy eksplodują. Zanim umarłby w męczarniach, wijąc się we własnych wydzielinach, chciałem zadać mu tylko jedno pytanie. Dlaczego wysłali w przestrzeń dwie wersje robotycznego koszmaru? Czemu jedna z nich była diaboliczną, mikroskopijną plagą, a druga hordą niszczycielskich potworów? Te ich stworzenia toczyły wyniszczającą wojnę na mojej planecie. I zapewne zrobiły to już na dziesiątkach innych planet, a może tysiącach albo milionach. Hitler, Stalin, Mao, Tamerlan byli przy morderczej potworności Niebieskich zwykłymi, poślednimi kryminalistami. Jakie szaleństwo kierowało tymi istotami?
Jednak moja wściekłość i wątpliwości musiały zaczekać. Alamo nie odpowiadał już na moje pytania. Co gorsza, puszki z piwem były poza moim zasięgiem. Starałem się uspokoić i myśleć o tym, co dzieje się tu i teraz. Co powinienem zrobić, kiedy dotrę na Ziemię i Alamo wypuści mnie, bym wyjaśnił wszystko swoim ludziom?
Zmusiłem się do myślenia. Nic więcej nie miałem do roboty w drodze powrotnej na Ziemię jako więzień okrętu.
Mniej więcej w połowie drogi zacząłem tworzyć konkretny plan.
Rozdział 3
Kiedy znalazłem się na Andros, byłem zaniepokojony. Czy ludzie na Ziemi wiedzieli? Jeśli tak, to ile wiedzieli?
„Jesteśmy w dupie”. Ta myśl tłukła mi się po głowie. Pod słowem „my” rozumiałem Siły Gwiezdne. Dysponowaliśmy naprędce zorganizowanymi oddziałami ulepszonych żołnierzy. Jak lojalni okażą się bez wsparcia floty, bez przeciwnika, z którym można było walczyć? Czy wszystko to, co pochłonęło tyle istnień ludzkich, miało teraz implodować?
Czarne ramię Alamo opuszczało się ze stałą prędkością. Okręt wysadził mnie w głównej bazie, przy kontenerze dowódczym. To był stalowy, prefabrykowany budynek. Dopiero co został pomalowany na biało, by odbijał promienie słoneczne i chronił nieco przed upałem. Wiedziałem, że tam znajdę generałów Crowa. Spotkałem ich zaledwie kilka razy, głównie online, i zdecydowanie za sobą nie przepadaliśmy.
Nad głową zawisł mi Alamo, przesłaniając słońce. Wartownicy przy drzwiach zasalutowali. Uśmiechnąłem się do nich i oddałem honory. Kto wie, może to ostatni raz, kiedy marines traktują mnie z pełnym szacunkiem? Spoglądali na mnie i Alamo niepewnym wzrokiem. Starali się wyglądać na zrelaksowanych, ale nie całkiem im to wychodziło. To byli dobrzy ludzie, ale ich wzrok wyrażał niepewność. Coś już słyszeli, jakieś wieści. Cokolwiek to było, najwyraźniej nie brzmiało najlepiej.
Otworzyłem podwójne drzwi kontenera dowodzenia i pewnym krokiem wszedłem do środka. Klimatyzacja pracowała wydajnie, mruczały komputery. Zamrugałem, przyzwyczajając wzrok do mniejszej niż na zewnątrz ilości światła.
– Pułkownik Riggs? – zdziwił się jeden z siedzących wewnątrz. Byli tam wszyscy trzej generałowie Crowa. Pytał generał Sokołow. Był potężnym mężczyzną z czarnymi brwiami, które wyraźnie potrzebowały przycięcia. Jego małe, czarne oczy pozostawały zwężone i pałały agresją. Z całej trójki to on zawsze był największym draniem. W głosie generała brzmiało zaskoczenie moim widokiem, i to niemiłe zaskoczenie. Może spodziewał się kogoś innego? Uznałem, że nie będę o to pytał.
– We własnej osobie – odpowiedziałem. – Przybyłem z ważną misją… hm, panowie generałowie.
Podszedłem do nich. Jeden z tych wielkich komputerów wyświetlających obraz na powierzchni stołu zajmował centrum pomieszczenia na poziomie bioder. Oficerowie