Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
do współpracy może przynieść ogromną szkodę naszemu krajowi. Rozumie mnie pan?
– Nie – odparł Stu. – Uważam, że to kraj mnie wyrządza szkodę. Zostałem zamknięty w izolatce w szpitalu w Georgii i oddany pod opiekę jakiemuś głupkowatemu lekarzowi, który o niczym nie ma pojęcia. Zabieraj się stąd i przyślij tu kogoś, z kim będę mógł porozmawiać, albo kilku tłuków, żeby wydusili ze mnie wszystko, czego chcecie się dowiedzieć. Ale możecie być pewni, że nie poddam się bez walki.
Po wyjściu Denningera przez dłuższą chwilę siedział na krześle zupełnie nieruchomo. Pielęgniarka nie wróciła. Nie pojawiło się również dwóch osiłków, którzy mogliby zmierzyć mu ciśnienie, używając siły. Doszedł do wniosku, że nawet tego nie mogli zrobić wbrew jego woli. Pewnie teraz na jakiś czas dadzą mu spokój, żeby się trochę podusił we własnym sosie.
Wstał, włączył telewizor i wpatrywał się w ekran niewidzącym wzrokiem. Jego strach wciąż narastał. Przez dwa dni czekał, spodziewając się, że wkrótce zacznie kichać, kaszleć i pluć flegmą. Zastanawiał się, co się dzieje z innymi – z ludźmi, których tak dobrze znał. Zastanawiał się, czy z którymkolwiek było tak źle jak z Campionem. Pomyślał o ciałach rodziny zmarłego w środku starego chevy i zamiast tamtej kobiety widział Lilę Bruett, a zamiast dziecka – małą Cheryl Hodges. Telewizor skrzeczał i strzelał. Stu słyszał szum oczyszczonego powietrza wtłaczanego do wnętrza izolatki. Strach zwijał się i skręcał w jego wnętrzu, ukryty pod fasadą fałszywego spokoju. Czasami był potężny i paniczny i wtedy tratował wszystko jak słoń. Czasami niewielki i rozszarpywał wszystko, co napotkał na swojej drodze – jak szczur. Ale nie opuszczał go ani na chwilę.
Minęło jednak jeszcze czterdzieści godzin, zanim przysłali do niego człowieka, który był skłonny do rozmowy na temat tego, co się działo.
ROZDZIAŁ 8
Osiemnastego czerwca, pięć godzin po rozmowie ze swoim kuzynem Billem Hapscombem, Joe Bob Brentwood zatrzymał pirata drogowego na Texas Highway 40, jakieś trzydzieści mil na wschód od Arnette. Piratem był niejaki Harry Trent z Braintree pracujący w ubezpieczalni. Pruł niemal siedemdziesiąt mil na godzinę na obszarze, gdzie dozwolona prędkość wynosiła pięćdziesiąt pięć. Kiedy Joe Bob wypisał mu mandat, przyjął go z pokorą, a potem usiłował sprzedać mu ubezpieczenie na życie i dom.
Joe Bob czuł się wyśmienicie. Śmierć była ostatnią rzeczą, która mogłaby przyjść mu do głowy. Mimo to był już chory. Na stacji Hapscomba dostał coś więcej niż tylko samą benzynę. I dał Harry’emu Trentowi coś więcej niż mandat za przekroczenie prędkości.
Harry, człowiek towarzyski, lubiący swoją pracę, zaraził jeszcze tego i następnego dnia kolejne czterdzieści osób. Nie sposób powiedzieć, ilu ludzi zainfekowała ta czterdziestka – równie dobrze można by zapytać, ile diabłów mieści się na łebku szpilki. Gdyby przyjąć umiarkowane założenie, że każda z tych osób zarazi pięć następnych, liczba ta wzrośnie do dwustu. Potem tych dwieście osób zainfekuje tysiąc, tysiąc – pięć tysięcy, a pięć – dwadzieścia pięć tysięcy.
Na kalifornijskiej pustyni został zainicjowany „łańcuszek”, który okazał się zabójczy.
Dziewiętnastego czerwca, w dniu, kiedy Larry Underwood przybył do Nowego Jorku, a Frannie Goldsmith powiedziała ojcu, że jest w ciąży, Harry Trent zatrzymał się na obiad przy niewielkim barze Babe’s Kwik-Eat we wschodnim Teksasie.
Zjadł cheeseburgera, a na deser zamówił placek truskawkowy – specjalność baru Babe. Był trochę przeziębiony (być może był również alergikiem), kichał, kaszlał i wypluwał flegmę. Podczas posiłku zaraził w Babe pomywaczkę, dwóch kierowców siedzących przy stoliku obok, dostawcę chleba i faceta, który przyszedł wymienić płyty w szafie grającej. Na stoliku zostawił dolara, po którym pełzała niewidzialna śmierć. Kiedy wychodził z baru, na parking wjechała akurat półciężarówka.
W samochodzie pełno było bagaży i kilkoro dzieciaków. Wóz miał tablice z Nowego Jorku, a kierowca, który opuścił szybę, by zapytać, jak dojechać do biegnącej na północ US 21, mówił z nowojorskim akcentem. Harry udzielił mu dokładnych wskazówek, jak ma dotrzeć do US 21, jednocześnie wydając na niego i całą jego rodzinę wyrok śmierci, choć wcale o tym nie wiedział. Był to Edward M. Norris, porucznik policji, detektyw z 87. komisariatu w Big Apple1, który właśnie otrzymał pierwszy prawdziwy urlop od pięciu lat. Wszyscy wyśmienicie się bawili. Dzieci były w siódmym niebie, zwiedzając Disney World w Orlando. Nie wiedząc, że cała jego rodzina wraz z nim umrze jeszcze przed drugim lipca, Norris planował już, co powie temu kretyńskiemu sukinsynowi Steve’owi Carellemu po powrocie. Udowodni mu, że można pojechać razem z żoną i dziećmi na urlop samochodem i miło spędzić czas. „Steve – powie – możesz być dobrym detektywem, ale jeśli nie potrafisz utrzymać w ryzach własnej rodziny, to jesteś dupa, nie glina”. Zjedli szybki obiad w Babe, po czym zgodnie ze wskazówkami Trenta wyjechali na autostradę. Ed i jego żona Trish rozmawiali, podziwiając i chwaląc gościnność południowców, a trójka ich dzieci coś rysowała na tylnym siedzeniu.
Zatrzymali się na noc w Eustace w Oklahomie. Ed i Trish zarazili kierownika motelu. Marsha, Stanley i Hector zarazili swoich rówieśników, z którymi bawili się na pobliskim placu zabaw. Wszystkie te dzieciaki pojechały później do zachodniego Teksasu, Alabamy, Arkansas i Tennesee. Trish zainfekowała jeszcze dwie kobiety w pralni samoobsługowej znajdującej się dwie przecznice dalej. Ed, idąc motelowym korytarzem, zaraził mijanego po drodze mężczyznę. Następnego dnia wczesnym rankiem Trish obudziła Eda i powiedziała, że ich synek Heck jest chory. Bardzo kaszlał i miał wysoką gorączkę. Słysząc jego kasłanie, Trish doszła do wniosku, że to krup. Ed Norris kazał jej dać dziecku kilka aspiryn. Gdyby ten cholerny krup zaczekał cztery czy pięć dni, zdążyliby wrócić do domu ze wspomnieniami idealnego urlopu (nie mówiąc już o opowieściach, jakimi on, Ed, z satysfakcją raczyłby wszystkich znajomych). Słyszał tego biednego dzieciaka przez drzwi – zanosił się kaszlem jak stary gruźlik. Trish miała nadzieję, że rankiem stan chłopca ulegnie poprawie, ale poprawa nie nastąpiła. Aspiryna nie poradziła sobie z gorączką – jedynym jej efektem była szklistość oczu biednego Hectora. W dodatku zaczął kaszleć jeszcze głośniej i bardziej ochryple, co bardzo nie podobało się matce. Jego oddech wydawał się teraz mozolniejszy i był zduszony przez flegmę.
Cokolwiek to było, najwyraźniej Marsha również to złapała, a także Trish czuła w gardle lekkie łaskotanie, choć na razie kasłała tylko sporadycznie i bardzo cichutko.
– Musimy zawieźć Hecka do lekarza – oznajmiła w końcu.
Ed wsiadł do półciężarówki i spojrzał na mapę przypiętą spinaczem do osłony przeciwsłonecznej. Znajdowali się w Hammer Crossing w Kansas.
– Nie wiem, czy uda nam się tutaj znaleźć jakiegoś lekarza… – Westchnął i przesunął dłonią po włosach. – Hammer Crossing, Kansas! Jezu, dlaczego Hector musiał rozchorować się akurat w takim miejscu?
Marsha, która patrzyła na mapę ponad ramieniem ojca, powiedziała:
– Tu jest napisane, że w tym miejscu Jesse James obrabował bank, tatusiu. Dwa razy.
– Pieprzyć Jesse Jamesa – warknął Ed.
– Ed… – jęknęła Trish.
– Przepraszam – mruknął, jednak wcale nie było mu przykro.
Ruszyli. Po sześciu telefonach (podczas każdej z tych rozmów Ed Norris starał się trzymać nerwy na wodzy) zdołali wreszcie dogadać się z jakimś lekarzem z Polliston, który zgodził się zbadać Hectora, jeśli przywiozą go do niego
1
Big Apple (Wielkie Jabłko) – popularna nazwa Nowego Jorku.