Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
który przyglądał się swemu pijanemu ojcu leżącemu nago na sienniku. Został skazany na dożywotnie rąbanie drew i noszenie wody. Nie tylko on, ale i wszyscy jego potomkowie. „Właśnie dlatego mamy dzisiaj zamieszki rasowe, synu”.
– Czy to wszystko, co miałeś mi do powiedzenia? – spytała i po raz pierwszy popatrzyła na niego.
– Po prostu chciałem powiedzieć, gdzie byłem… i przeprosić. To nie w porządku z mojej strony, że zapomniałem.
– Tak – przyznała. – Ale ty już taki jesteś, Larry. Myślisz, że o tym zapomniałam?
Zaczerwienił się.
– Mamo, posłuchaj…
– Krwawisz. Jakaś striptizerka miała zbyt ostry występ?
Odwróciła się w stronę półek i kiedy skończyła liczyć butelki znajdujące się na samej górze, zapisała je w swoim notatniku.
– W ubiegłym tygodniu ktoś wziął sobie dwie butelki pasty do podłogi – mruknęła.
– Przyszedłem tu, żeby powiedzieć, że jest mi przykro – powtórzył Larry.
– Skoro tak mówisz… Pan Geoghan dobierze mi się do skóry, jeżeli ta cholerna pasta nie przestanie wyparowywać.
– Nie zarobiłem w łeb podczas bójki w barze i nie chodzi o żadną striptizerkę. Nic z tych rzeczy. To była…
Odwróciła się, unosząc brwi.
– Co to było?
– No… – Nie potrafił wymyślić na poczekaniu żadnego sprytnego kłamstewka. – To była… Uhm… Łopatka kuchenna.
– Ktoś cię pomylił z jajecznicą? Musieliście się wczoraj nieźle z Buddym zabawić.
Zapomniał, że potrafi dotrzeć do sedna okrężnymi drogami. Zawsze tak było i prawdopodobnie zawsze tak będzie.
– To była dziewczyna, mamo. Cisnęła we mnie łopatką.
– Musi mieć świetne oko – stwierdziła Alice Underwood i ponownie się odwróciła. – Ta nieznośna Consuela znowu chowa formularze zamówień. Chociaż i tak niewiele z nich pożytku… nigdy nie dostajemy tego, czego potrzebujemy.
– Gniewasz się na mnie, mamo?
Opuściła ręce i jej ramiona obwisły.
– Nie bądź na mnie zła – wyszeptał. – Nie bądź, dobrze?
Odwróciła się i zobaczył migoczące w jej oczach iskierki złości. Ponownie usłyszał słowa oralnej higienistki, ale tym razem brzmiało w nich ostateczne potwierdzenie: „Nie jesteś porządnym facetem”.
Po jaką cholerę wracał do matki, skoro musiał jej robić takie rzeczy… niezależnie od tego, co ona sama z nim wyprawiała.
– Larry… – powiedziała łagodnie. – Larry, Larry, Larry.
Przez chwilę miał wrażenie, że nie powie mu nic więcej, i w głębi duszy miał taką nadzieję.
– Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? – zapytała. – „Nie bądź na mnie zła, mamo… proszę… Nie gniewaj się…”. Słyszę twój głos w radiu i choć nie podoba mi się ta twoja piosenka, jestem dumna, że ją śpiewasz. Ludzie pytają mnie, czy to naprawdę mój syn, a ja odpowiadam: „Tak, to Larry”, i mówię im, że zawsze umiałeś śpiewać. Chyba mam rację, prawda?
Pokiwał głową, ale nie odważył się otworzyć ust, by cokolwiek powiedzieć.
– Mówię im, jak jeszcze w liceum zabrałeś Donny’emu Robertsowi gitarę i po półgodzinie grałeś na niej lepiej od niego, mimo że Donny od drugiej klasy brał lekcje. Masz talent, Larry. Nikt nigdy nie musiał mi tego mówić, a już na pewno nie ty. Sądzę, że sam też o tym wiedziałeś. Ale potem odszedłeś i czy powiedziałam ci choć jedno złe słowo z tego powodu? Nie. Młodzi zawsze odchodzą. Tak już jest na tym świecie, to naturalna kolej rzeczy. I nagle wróciłeś. Czy ktokolwiek musi mi mówić, dlaczego tak się stało? Nie. Wróciłeś, bo wiem, że wpakowałeś się na Zachodnim Wybrzeżu w jakąś kabałę.
– W nic się nie wpakowałem – burknął.
– Owszem, tak. Jestem twoją matką, znam cię od wielu lat i nie uda ci się wcisnąć mi kitu, Larry. Zawsze miałeś skłonności do pakowania się w kłopoty. Gdziekolwiek byś spojrzał, zaraz musiało ci się coś przytrafić. Czasami myślałam, że przechodzisz na drugą stronę ulicy tylko po to, aby wdepnąć w gówno. Wybacz mi, Boże, że mówię takie rzeczy, ale ty wiesz, że to prawda. Myślisz, że jestem zła? Nie. Rozczarowana? Tak. Miałam nadzieję, że pobyt poza domem cię zmieni. Ale nie zmieniłeś się. Odszedłeś jako mały chłopiec w ciele mężczyzny i wróciłeś taki sam, tyle że ten mężczyzna zmienił fryzurę. Wiesz, dlaczego moim zdaniem wróciłeś do domu?
Spojrzał na nią, chcąc coś powiedzieć, ale jedyne zdanie, jakie mógł teraz z siebie wykrzesać, rozgniewałoby ich oboje. „Tylko nie płacz, dobrze?”.
– Sądzę, że wróciłeś do domu, bo nie miałeś dokąd pójść. Nie wiedziałeś, kto mógłby cię przyjąć. Nigdy nie powiedziałam nikomu złego słowa na twój temat, Larry, nawet mojej siostrze, ale skoro mnie do tego zmuszasz, powiem ci bez ogródek, co o tobie myślę. Jesteś z tych, którzy biorą. Zawsze taki byłeś. Zupełnie jakby Bóg uszczknął z ciebie kawałek, kiedy znalazłeś się w moim łonie. Nie jesteś zły, nie to chciałam powiedzieć. Było wiele rzeczy, które mogły cię przekabacić na stronę zła, gdybyś miał je w sobie. Naprawdę mogło tak się stać. Ale najgorszą rzeczą, na jakiej cię kiedykolwiek przyłapałam, było pisanie brzydkich wyrazów na korytarzu na parterze domu przy Carstairs Avenue w Queens. Pamiętasz to?
Pamiętał. Napisała mu wtedy to samo słowo kredą na czole, a potem musiał wraz z nią trzykrotnie obejść budynek. Nigdy więcej nie napisał ani tego, ani innego brzydkiego słowa na żadnym murze, domu czy werandzie.
– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ty zawsze chcesz dobrze, Larry. Czasami wydaje mi się, że lepiej byłoby, gdybyś stał się trochę gorszy. Wygląda na to, że potrafisz wyczuć, co jest złe, ale nie potrafisz tego naprawić. Zresztą ja także tego nie potrafię. Starałam się, jak umiałam, kiedy byłeś mały. Napisanie tego słowa na twoim czole było tylko jednym ze sposobów, ale nigdy więcej nie zrobiłabym ci czegoś równie podłego. Ty po prostu należysz do tych, którzy biorą, i tyle. Wróciłeś do domu, ponieważ ja jestem z tych, którzy dają, i wiedziałeś, że ci nie odmówię. Wielu innym może tak, ale tobie nigdy.
– Wyjadę – powiedział, niemal wypluwając z siebie to słowo jak kłąb zwiniętego bandaża. – Dziś po południu.
Nagle jednak uświadomił sobie, że nie jest jeszcze gotowy do wyjazdu. Nie mógł sobie na to pozwolić, przynajmniej dopóki nie otrzyma czeku z kolejną ratą honorarium – lub raczej tym, co z niego zostało, kiedy dobrali się do niego wierzyciele. Poza tym musiał zapłacić do piątku kolejną ratę za datsuna. W przeciwnym razie czekała go wizyta niezbyt przyjaźnie nastawionego faceta zajmującego się odbieraniem niespłaconych wozów, a do tego nie było mu pilno. Niestety, po ubiegłym wieczorze, który zaczął się tak niewinnie z Buddym, jego narzeczoną i jej koleżanką – oralną higienistką, miłą dziewczyną z Bronksu („Spodoba ci się, Larry, ma wspaniałe poczucie humoru”) było u niego kiepsko z kasą. Jeśli chodzi o ścisłość, był niemal kompletnie spłukany, więc dokąd mógłby się udać, gdyby wyjechał? Gdzie by się zatrzymał? W każdym hotelu natychmiast kazaliby mu się wynosić do diabła. Fakt, był nieźle ubrany, ale i tak by się domyślili, że jest goły. Ci dranie zawsze jakimś cudem to wiedzieli. Potrafili wywęszyć pusty portfel.
– Nie