Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
pokoju, w którym dominował duch matki, stał zegar. Skonstruował go w 1889 roku dziadek Carli Tobias Downes i zegar został włączony do rodzinnego spadku. Przez lata podróżował, troskliwie opakowywany i ubezpieczany podczas przeprowadzek z jednej części kraju do drugiej (powstał w Buffalo w stanie Nowy Jork w warsztacie Tobiasa, miejscu równie zadymionym i brudnym jak pracownia Petera), przechodząc z rąk do rąk, kiedy rak, atak serca czy wypadek odrąbywały kolejną gałąź z ich drzewa genealogicznego. Stał w saloniku, odkąd Peter i Carla Goldsmith wprowadzili się do tego domu jakieś trzydzieści sześć lat temu. Tu go ustawiono zaraz po przeprowadzce i tu pozostał, tykając jednostajnie i odmierzając kolejne sekundy minionej epoki. Któregoś dnia odziedziczy go Frannie. „Jeśli go zechcę – powiedziała kiedyś, patrząc na bladą, wykrzywioną grymasem złości twarz matki. – Ale ja go wcale nie chcę!”.
Pod szklanymi kloszami leżały zasuszone kwiaty, a podłogę pokrywał szary dywan w ciemnoróżowe róże. Z wąskiego, łukowato sklepionego okna rozciągał się widok na wzgórze i szosę numer 1. Drogę oddzielał od ogrodu ogromny ligustrowy żywopłot. Odkąd na rogu ulicy powstała stacja Exxon, Carla tak długo zatruwała mężowi życie, aż w końcu posadził ten żywopłot. Gdy już to zrobił, zaczęła naciskać, aby przyspieszył jego wzrost. Potrafiłaby chyba zaakceptować nawet radioaktywne nawozy, gdyby tylko przyniosły pożądany efekt. Jej utyskiwania osłabły, kiedy żywopłot urósł, ale Fran przypuszczała, iż skończą się dopiero za jakieś dwa, trzy lata, gdy żywopłot całkowicie zasłoni stację benzynową stanowiącą obrazę dla jej saloniku. Wtedy utyskiwania ustaną, przynajmniej jeśli chodzi o tę kwestię.
Tapeta w szablonowy wzór – duże zielone liście i różowe kwiaty, niemal w tym samym odcieniu jak róże na dywanie. Meble w stylu wczesnoamerykańskim i ciemne mahoniowe drzwi. Kominek na pokaz, w którym od lat leżała ta sama kłoda, a palenisko było niemal dziewicze. Frannie przypuszczała, że drewno musiało być już tak wysuszone, że gdyby je podpalić, zajęłoby się jak papier. Nad paleniskiem wisiał spory kociołek, w którym można byłoby wykąpać dziecko. Przekazany rodzinie w spadku przez praprababkę Frannie, podobnie jak kominek był jedynie ozdobą saloniku. Powyżej kominka wisiała stara skałkówka. Okruchy czasu, fragmenty minionej, zasuszonej epoki.
Frannie miała niewiele wspomnień z dzieciństwa. Jedno z nich wiązało się z przykrym incydentem: któregoś dnia zrobiła siusiu na szary dywan z ciemnymi różami. Mogła mieć wtedy ze trzy latka, nie potrafiła jeszcze nad sobą panować i prawdopodobnie właśnie dlatego bardzo rzadko pozwalano jej wchodzić do saloniku. Mimo to jakoś weszła do środka i widok matki biegnącej w jej stronę, aby zapobiec „wypadkowi”, sprawił, że znowu się posiusiała i na szarym dywanie pojawiła się ciemna plama. W końcu zeszła, ale ile razy trzeba było pokrywać ten fragment dywanu szamponem, by go zmyć? Nie wiedziała. Odpowiedź na to pytanie znał jedynie Bóg.
To właśnie tutaj, w saloniku, matka uraczyła Fran długim i bardzo nieprzyjemnym wykładem po tym, jak przyłapała ją razem z Normanem Bursteinem w stodole bawiących się „w doktora”. Zegar miarowo odliczał sekundy, a Carla zapytała córkę, jak by się czuła, gdyby zabrała ją całkiem nagą na spacer wzdłuż szosy numer jeden. Sześcioletnia Frannie rozpłakała się wtedy, ale matka darowała jej karę.
Mając dziesięć lat, podczas przejażdżki rowerem odwróciła się przez ramię, aby krzyknąć do Georgetty McGuire, i wjechała na słupek ze skrzynką pocztową. Rozcięła sobie głowę, rozkwasiła nos, pozdzierała skórę z kolan i przez dłuższą chwilę widziała wokół siebie tylko morze szarości. Kiedy doszła do siebie, kuśtykając, wróciła do domu. Przez cały czas płakała, przerażona widokiem krwi wypływającej z jej ciała. Poszłaby do ojca, ale był jeszcze w pracy, więc weszła do saloniku, gdzie Carla Goldsmith podejmowała właśnie herbatą panie Venner i Prynne.
„Wynocha! – wrzasnęła matka i zaraz potem podbiegła do niej, objęła ją mocno i powiedziała: – Och, Frannie, kochanie, co się stało z twoim biednym noskiem?”.
Zaprowadziła ją do kuchni, gdzie krople krwi mogły bezpiecznie skapywać na podłogę, i mimo że teraz ją pocieszała, córka nigdy nie zapomniała, że pierwszym słowem, które padło z jej ust, nie było „kochanie”, ale „wynocha!”.
Być może pani Prynne też tego nie zapomniała, bo nawet przez łzy Frannie widziała wyraz zdumienia malujący się na jej twarzy. Od tego czasu jej wizyty w ich domu stały się znacznie rzadsze.
W pierwszej klasie liceum ocena zachowania Fran nie wypadła zachwycająco i oczywiście musiała odbyć na ten temat rozmowę z matką – rozmowa odbyła się w saloniku. W ostatnim roku liceum była trzykrotnie zawieszana w prawach ucznia, co również pociągnęło za sobą konieczność kolejnych rozmów. Właśnie tam dyskutowały też o ambicjach Fran, które zawsze okazywały się płytkie i miałkie, o jej planach, zazwyczaj bezwartościowych, oraz o jej skargach – oczywiście bezpodstawnych.
To właśnie tu na marach przystrojonych różami, chryzantemami i polnymi liliami stała trumna jej brata. W powietrzu unosił się zapach więdnących kwiatów, a zegar niewzruszenie odmierzał kolejne sekundy epoki, która przeminęła.
– Jesteś w ciąży – powtórzyła ponownie Carla Goldsmith.
– Tak, mamo. – Fran zaschło w ustach, ale nie zwilżyła warg. Zacisnęła je mocno i pomyślała: „W warsztacie mojego ojca siedzi mała dziewczynka w czerwonej sukience – najczęściej ukrywa się pod stołem z przykręconym na brzegu imadłem albo siedzi w kucki obok ogromnej szafy na narzędzia z mnóstwem szuflad. Ta dziewczynka jest bardzo szczęśliwa. Ale w saloniku matki znajduje się jeszcze mniejsza dziewczynka, która nie może zapanować nad swoim pęcherzem i sika na dywan jak niegrzeczny psiak. Ona też będzie tam zawsze. Bez względu na to, czy tego chce, czy nie”.
– Och, Frannie – powiedziała matka i przyłożyła dłoń do jej policzka. – Jak to się stało?
Właśnie to najbardziej wkurzyło Fran. Jesse zadał jej takie samo pytanie.
– Sama miałaś dwoje dzieci, więc powinnaś wiedzieć jak – odparła.
– Nie bądź taka przemądrzała! – krzyknęła matka. Jej oczy rozszerzyły się i błysnął w nich ognik, który zawsze przerażał Frannie, kiedy była dzieckiem.
Carla Goldsmith poderwała się gwałtownie (to również zawsze przerażało Fran). Miała na sobie jasnozieloną sukienkę i beżowe pończochy. Podeszła do kominka, jak zwykle, kiedy była zdenerwowana. Na jego obramowaniu leżała wielka księga. Carla była genealogiem amatorem i w tej księdze znajdowała się cała jej rodzina od 1638 roku, kiedy to najwcześniejszy z jej przodków wybił się z bezimiennego tłumu londyńczyków dostatecznie mocno, by znaleźć się w rejestrach jednego z bardzo starych kościołów pod nazwiskiem Merton Downs z Freemason. Drzewo genealogiczne jej rodu zostało opublikowane przed czterema laty w „The New England Genealogist”, a zebraniem materiałów zajęła się sama Carla.
Teraz też zaczęła powoli kartkować swoją księgę – był to bezpieczny teren, na który nie mógł wedrzeć się nikt obcy.
Frannie zastanawiała się, czy wśród członków tej szacownej rodziny byli jacyś przestępcy, alkoholicy lub samotne matki.
– Jak mogłaś zrobić coś takiego swojemu ojcu i mnie? – spytała wreszcie Carla. – Czy to był ten twój chłopak, Jesse?
– Tak. To Jesse jest ojcem.
Carla skrzywiła się.
– Jak mogłaś? – powtórzyła. – Staraliśmy się wychować cię najlepiej, jak umieliśmy. To… po prostu… – Przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać. – Jak mogłaś zrobić nam coś takiego?! – krzyknęła. – Po tym