Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
i łoskoty. Wystrzały z pistoletów, kolejne wrzaski, odgłos plującego ołowiem pistoletu maszynowego. Czyjś długi przedśmiertny jęk. Trzy sekundy ciszy.
– Mówi major Alfred Nunn z armii Stanów Zjednoczonych. Przejmuję tymczasową kontrolę nad siłami zbrojnymi w rejonie San Francisco. Zdrajców, którzy przejęli ten punkt dowodzenia, spotkała już zasłużona kara. Teraz ja tu dowodzę. Wszystkie działania mają być prowadzone zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Ze zdrajcami i dezerterami należy rozprawiać się na miejscu. Powtarzam, zdrajców i dezerterów rozstrzelać na miejscu. Bez litości. Teraz…
Odgłosy strzałów. Krzyki i głosy w tle:
– …ich wszystkich! Rozwalić ich wszystkich! Śmierć świniom w mundurach…
Długa wymiana ognia, a potem cisza.
O 21.16 czasu wschodnioamerykańskiego ci, którzy wciąż czuli się na tyle dobrze, by oglądać w Portlandzie w stanie Maine telewizję, włączywszy kanał stacji WCSH, ujrzeli ze zgrozą, jak potężnie zbudowany Murzyn, niemal zupełnie nagi – jeśli nie liczyć różowej skórzanej przepaski biodrowej i czapki oficera piechoty morskiej – i bez wątpienia chory, wykonał sześćdziesiąt dwie publiczne egzekucje.
Jego znajdujący się w studiu koledzy, również czarnoskórzy i przyodziani jedynie w przepaski biodrowe oraz opaski z dystynkcjami świadczące o tym, że kiedyś służyli w wojsku, byli uzbrojeni w broń automatyczną i półautomatyczną. W miejscu, w którym wcześniej odbywały się debaty polityczne i teleturnieje, członkowie „czarnej junty” trzymali teraz na muszkach niemal dwustu żołnierzy w mundurach khaki.
Potężny Murzyn, ukazując w uśmiechu równe białe zęby, stał przy wielkim szklanym bębnie. Kiedyś – teraz wydawało się, że było to wiele lat temu – znajdowały się w nim pocięte na paski stronice książki telefonicznej wykorzystywane podczas teleturnieju Zadzwoń po dolary.
Murzyn zakręcił bębnem, wyjął z niego prawo jazdy i zawołał:
– Szeregowy Franklin Stern, proszę tu do nas, na środek!
Uzbrojeni mężczyźni otaczający publiczność zaczęli przyglądać się plakietkom z nazwiskami przypiętym na piersiach ludzi, podczas gdy kamerzysta, niewątpliwie nowicjusz, omiatał wszystkie twarze obiektywem.
W końcu wyłowiono z tłumu wątłego, niespełna dziewiętnastoletniego blondyna i choć szarpał się i protestował, wywleczono go na środek sali.
Dwóch czarnoskórych osiłków zmusiło go, by ukląkł.
Wielki Murzyn uśmiechnął się, kichnął, splunął flegmą i przyłożył pistolet do jego skroni.
– Nie! – krzyknął histerycznie Stern. – Pójdę z wami, przysięgam na Boga!
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – powiedział wielki Murzyn, po czym z uśmiechem na twarzy pociągnął za spust.
Obok miejsca, w którym klęczał szeregowy Stern, widniała już wielka plama rozbryźniętej krwi i mózgu, a teraz on również dołożył do niej cząstkę siebie.
Murzyn znów kichnął i zachwiał się lekko. Siedzący w reżyserce mężczyzna w zielonej wojskowej czapce z daszkiem i białych szortach nacisnął guzik z napisem BRAWA i neon przed publicznością rozjarzył się na czerwono. Czarni strażnicy strzegący publiczności unieśli groźnie broń, a ich więźniowie, przerażeni biali żołnierze o twarzach pokrytych potem, zaczęli głośno klaskać.
– Następny! – wychrypiał Murzyn i ponownie zakręcił bębnem. Spojrzał na pasek wyciągniętego z niego papieru i oznajmił: – Sierżant służb technicznych Roger Petersen, prosimy na środek!
Żołnierz siedzący wśród publiczności krzyknął przeraźliwie i rzucił się w stronę tylnego wyjścia, ale natychmiast go pochwycono i zawleczono na scenę. Jakiś człowiek z trzeciego rzędu próbował w zamieszaniu zdjąć przypiętą do bluzy plakietkę, zaraz jednak rozległ się strzał i mężczyzna osunął się na siedzeniu, a jego oczy zrobiły się szkliste.
To wszystko trwało do 22.45, kiedy do studia wpadły cztery grupy żołnierzy w maskach przeciwgazowych, uzbrojonych w broń półautomatyczną. Obie grupy natychmiast rozpoczęły walkę.
Murzyn w skórzanej przepasce biodrowej upadł, klnąc przez zęby i rozpryskując dokoła krople potu i krew z ran po kulach, którymi go naszpikowano. Zaczął strzelać, lecz wszystkie kule poszły w scenę. Mężczyzna obsługujący drugą kamerę dostał postrzał w brzuch, a gdy pochylił się, by złapać wylewające mu się z brzucha wnętrzności, odwrócił obiektyw, ukazując rozgrywający się wśród publiczności koszmar. Półnadzy strażnicy odpowiedzieli żołnierzom w maskach ogniem, a oni zasypali gradem ołowiu całą widownię.
Nieuzbrojeni żołnierze znajdujący się pomiędzy dwiema walczącymi stronami zamiast ocalenia doczekali się przyspieszenia egzekucji.
Młody mężczyzna o marchewkowych włosach z wyrazem dzikiej paniki na twarzy próbował przedostać się do wyjścia po oparciach krzeseł, dopóki kule nie urwały mu obu nóg. Inni czołgali się między fotelami, jak podczas ćwiczeń na poligonie, gdzie również świstały im nad głową prawdziwe kule. Podstarzały sierżant o siwych włosach wstał, rozłożył ręce i ryknął na całe gardło: „Przestańcie!”. Kiedy dosięgły go kule obu grup, zanim upadł, przez dłuższą chwilę tańczył jeszcze ostatniego w swoim życiu jiga. Ryk broni palnej oraz wrzaski rannych i umierających sprawiły, że wskaźnik poziomu decybeli w reżyserce przesunął się do pięćdziesięciu.
Operator kamery osunął się ciężko na drążki urządzenia i przez całą resztę tego zdarzenia widzowie mogli oglądać jedynie sufit w studiu. Po pięciu minutach strzały ucichły. Potem rozległo się jeszcze kilka suchych pistoletowych trzasków i nastała cisza, którą zakłócały tylko jęki konających.
O 23.05 sufit studia na ekranach zastąpiła plansza przedstawiająca rysunkowego ludzika wpatrującego się smętnie w telewizor. Podpis pod planszą brzmiał: PRZEPRASZAMY, MAMY PEWNE PROBLEMY.
Tego wieczoru pod tym zdaniem mogliby się podpisać niemal wszyscy.
W Des Moines o 23.30 czasu środkowoamerykańskiego po wyludnionych ulicach śródmieścia krążył stary buick z nalepkami o religijnej treści – między innymi był wśród nich napis: ZATRĄB, JEŚLI WIERZYSZ W JEZUSA. Wcześniej tego dnia w Des Moines wybuchł pożar, który strawił południowy odcinek Hull Avenue i Grandview Junior College. Później miały wybuchnąć zamieszki, które spowodują zniszczenie prawie całego śródmieścia.
Kiedy zaszło słońce, ulice zapełniły się młodymi ludźmi na motocyklach. Wybijali szyby w oknach wystawowych, kradli telewizory i napełniali na stacji baki swoich maszyn benzyną, wypatrując uzbrojonych mężczyzn.
Teraz jednak ulice były puste.
Motocykliści próbowali szczęścia na autostradzie I-80. Większość mieszkańców wróciła chyłkiem do swoich domów, zamykając drzwi na cztery spusty i trzęsąc się z gorączki lub ze strachu przed supergrypą, która coraz bardziej się nasilała.
Des Moines wyglądało jak po wyjątkowo hucznym sylwestrze, którego ostatni uczestnik zapadł w głęboki, zasłużony sen. Opony buicka chrzęściły na tłuczonym szkle pokrywającym ulicę. Po chwili skręcił na zachód, w Euclid Avenue, i minął dwa samochody po czołowym zderzeniu leżące na bokach, splecione zderzakami jak kochankowie po popełnieniu podwójnego samobójstwa.
Na dachu buicka zamontowany był megafon. Po chwili na opustoszałych ulicach Des Moines rozległ się słodki, senny głos matki Maybelle Carter:
Patrz na życie przez różowe