Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
się obawiać, iż wyrzyga wszystkie wnętrzności. „Boże, jeśli jesteś gdzieś tam na górze – modlił się, wracając do Central Parku – i jeśli wysłuchujesz dzisiaj naszych błagań, mam tylko jedną prośbę: nie chciałbym już oglądać żadnych trupów. Te umarlaki wyglądają naprawdę paskudnie, trzeba mieć jaja, żeby móc na nie patrzeć. Ja nie mam”.
Siedząc na ławeczce (krzyczący mężczyzna na razie znajdował się poza zasięgiem jego słuchu), rozmyślał o World Series sprzed pięciu lat. Miło było wspominać te chwile, bo choć uświadomił to sobie dopiero teraz, właśnie wtedy po raz ostatni był naprawdę szczęśliwy, odprężony i spokojny, a jego umysł nie pracował przeciw niemu.
To było zaraz po jego rozstaniu z Rudym. Bardzo żałował, że się rozstali. Gdyby jeszcze kiedykolwiek spotkał Rudy’ego (co było raczej wątpliwe), miał zamiar go przeprosić. Ba, całowałby go po nogach, gdyby tylko między nimi znów mogło być jak dawniej.
Wędrówkę po kraju rozpoczęli zdezelowanym mercurym rocznik 68, który ostatecznie odmówił posłuszeństwa w Omaha. Od tej pory najmowali się dorywczo do pracy i podróżowali autostopem. Przez pewien czas pracowali na farmie w Nebrasce – właśnie tam Larry któregoś wieczoru przegrał w pokera sześćdziesiąt dolarów i następnego dnia musiał poprosić Rudy’ego o pożyczkę. Miesiąc później dotarli do Los Angeles, gdzie Larry pierwszy znalazł sobie robotę – jeżeli zmywanie garów za minimum socjalne w ogóle można było tak nazwać. Pewnego wieczoru jakieś trzy tygodnie później Rudy podjął temat pożyczki. Powiedział, że spotkał faceta, który polecił mu niezłe biuro pośrednictwa pracy („robota gwarantowana!”), jednak opłata wynosiła dwadzieścia pięć dolców. Tak się złożyło, że tyle właśnie pożyczył Larry’emu po owej przegranej w pokera. W normalnych okolicznościach nie prosiłby o zwrot pieniędzy, ale w tej sytuacji…
Larry odparł, że oddał mu już całą sumę i są kwita. Jeśli Rudy chce ćwierć setki, nie ma sprawy, dziwi się tylko, że najlepszy kumpel może żądać od niego dwukrotnej spłaty jednego długu.
Rudy odwarknął, że nie chce darowizny, tylko zamierza odzyskać forsę, która mu się należy, a w ogóle to ma już po dziurki w nosie pana Larry’ego Underwooda. „Chryste – powiedział Larry, usiłując obrócić całą tę sytuację w żart. – Nigdy nie sądziłem, że będę potrzebował od ciebie pokwitowania. Ale chyba się pomyliłem”.
Zaczęli się kłócić i niewiele brakowało, a poszłyby w ruch pięści. Pod koniec ostrej wymiany zdań Rudy był czerwony na twarzy. „To cały ty, Larry! – krzyknął. – Cały ty. Taki właśnie jesteś. Sądziłem, że nigdy nie odczuję tego na własnej skórze, ale tak się właśnie stało. Pierdol się, Larry!”.
Odszedł, a Larry ruszył za nim w stronę schodów prowadzących do wyjścia z niewielkiego taniego hoteliku, wyłuskując z tylnej kieszeni spodni portfel. Miał w nim trzy banknoty dziesięciodolarowe, starannie zwinięte i włożone do sekretnej przegródki za fotografiami. Wyjął je i rzucił za Rudym. „Masz, ty parszywy łgarzu. Weź je! Nażryj się! Wsadź je sobie!”.
Rudy z trzaskiem zamknął drzwi i odszedł w noc, ku przeznaczeniu wszystkich Rudych tego świata. Nie obejrzał się za siebie. Larry przez minutę czy dwie stał u szczytu schodów, ciężko dysząc, a potem odnalazł wzrokiem rzucone na stopnie banknoty, podniósł je i schował do portfela.
Gdy zastanawiał się później nad tym zdarzeniem, doszedł do wniosku, że Rudy prawdopodobnie miał rację. Ba, był tego pewien. Nawet jeżeli rzeczywiście wcześniej zwrócił mu dług, Rudy był jego najlepszym przyjacielem i zawsze go ratował, gdy zabrakło mu kilku centów do opłaty za wstęp na sobotnią potańcówkę, bo kupił kilka pałeczek lukrecji czy batonów lub wydał wszystkie pieniądze na lunch. Jednak kiedy kumpel poprosił o zwrot dwudziestu pięciu dolarów, Larry przypomniał sobie, ile razy w portfelu zostawało mu pięć dolarów z trzydziestu i powiedział sobie: „Skoro zostało ci akurat pięć dolarów, na pewno musiałeś zwrócić ten dług. Nie jestem pewien kiedy, ale zrobiłeś to, więc zakończmy już tę sprawę”.
Potem jednak został w mieście całkiem sam. Nie miał kolegów i nawet nie próbował się z nikim zaprzyjaźnić, pracując w małej kafejce w Encino. Prawdę mówiąc, był przekonany, że wszyscy, którzy byli tam zatrudnieni, od wrednego kucharza po kręcące tyłkami i żujące gumę kelnerki, są kompletnymi głąbami i kretynami. Tak, w kafejce Tony’ego wszyscy byli idiotami, wszyscy oprócz niego, utalentowanego i skazanego na sukces Larry’ego. Osamotniony w świecie debili, czuł się jak bezdomny pies albo rozbitek na bezludnej wyspie, tęskniący za bratnią duszą.
Coraz częściej zastanawiał się nad powrotem do Nowego Jorku. I pewnie zrobiłby to w ciągu paru tygodni, gdyby nie Yvonne Wetterlen.
Spotkał ją w kinie, dwie przecznice od klubu, w którym pracowała jako tancerka topless. Kiedy rozpoczął się drugi film, zaczęła szukać swojej torebki. Miała w niej prawo jazdy, książeczkę czekową, legitymację związkową, kartę kredytową, kserokopię aktu urodzenia i kartę z ubezpieczalni. Choć Larry był pewien, że torebka została skradziona, nie powiedział tego i pomógł dziewczynie jej szukać. Czasami jednak zdarzają się cuda i gdy oboje mieli już zrezygnować z poszukiwań, znalazł torebkę Yvonne trzy rzędy dalej. Pomyślał, że musiała tam zawędrować odkopnięta przez rozprostowujących nogi widzów z sąsiednich foteli, nudzących się okropnie, ponieważ film był kompletną chałą. Dziewczyna uściskała go i dziękowała mu ze łzami w oczach. Larry, czując się jak Kapitan Ameryka, powiedział, że chętnie zaprosiłby ją na hamburgera, aby uczcić znalezienie torebki, lecz niestety jest akurat pod kreską.
Yvonne zaproponowała, że ureguluje rachunek, i Larry przystał na to.
Umówili się parę razy, a po niecałych dwóch tygodniach spotykali się już regularnie. Larry znalazł sobie lepszą posadę – pracował teraz jako sprzedawca w księgarni – poza tym dorabiał, śpiewając z grupą o nazwie Hotshot Rhythm Rangers & All-Time Boogie Band. Nazwa była z tego wszystkiego najlepsza, ale na gitarze grał tam Johnny McCall, który później miał przejść do jego odjazdowej kapeli.
Zamieszkał razem z Yvonne i jego życie się zmieniło – przede wszystkim dlatego, że wreszcie miał swoje miejsce na ziemi, własny kąt, za który płacił połowę czynszu. Dziewczyna kupiła nowe zasłony, potem zdobyli tanie, używane meble, zaczęli ich odwiedzać inni członkowie kapeli i znajomi Yvonne.
W mieszkaniu za dnia było słonecznie i ciepło, a nocą rześka kalifornijska bryza przynosiła ze sobą chłód i aromat pomarańczy. Gdy nikt nie przychodził, oboje oglądali telewizję, a czasem Yvonne przynosiła mu puszkę piwa, siadała na oparciu fotela i masowała mu kark. To było jego miejsce, jego dom, do cholery. Niekiedy, nie mogąc zasnąć, leżał w łóżku niemal do rana, obejmując śpiącą obok Yvonne i rozmyślając o tym, jak mu jest dobrze. Potem zapadał w sen, nie zaprzątając sobie głowy Rudym Schwartzem. W każdym razie myślał o nim bardzo rzadko.
Mieszkali razem przez czternaście miesięcy, ich idylla zaczęła się psuć dopiero w ostatnich tygodniach. Z Yvonne zrobiła się prawdziwa suka, a dla Larry’ego początkiem końca były właśnie rozgrywki World Series.
Tego dnia odbębnił swoje godziny w księgarni, po czym odwiedził Johnny’ego McCalla, aby razem z nim – cała grupa spotykała się tylko w weekendy, gdyż pozostali dwaj członkowie kapeli pracowali nocami – popracować nad nowymi kawałkami albo poćwiczyć stare szlagiery, które Johnny nazywał „barowymi bombami”, piosenki w rodzaju Nobody but Me czy Double Shot of My Baby’s Love.
Potem wrócił do domu, do swojego domu. Yvonne przygotowała kolację – nie żaden telewizyjny szajs, lecz prawdziwe domowe jedzenie. Umiała doskonale gotować. Po kolacji poszli do pokoju, włączyli telewizor