Bastion. Стивен КингЧитать онлайн книгу.
żył.
I nagle wszystko zrozumiała – stało się to tak niespodziewanie, jakby dosięgnął ją cios.
Zmrużyła oczy i ściągnęła ze stołu obrus, strącając talerz. Szkło rozprysło się z hukiem, a Frannie krzyknęła i uniosła obie dłonie do twarzy. Wzrok znów miała czujny i bystry, jakby ktoś podsunął jej pod nos otwartą butelkę z amoniakiem.
Nie można trzymać trupa w domu. Nie latem. Nie wtedy, gdy jest gorąco.
Po chwili ogarnęła ją apatia, rozmazując kontury myśli.
Mimo woli ponownie zaczęła wsłuchiwać się w stukot spadających kostek lodu.
Przemogła się jednak, wstała, podeszła do zlewu, puściła zimną wodę i ochlapała nią sobie twarz. Chłodne strugi zmroziły jej pokrytą potem, rozpaloną skórę.
Mogła odejść, dokąd tylko chciała, najpierw jednak musiała zrobić, co do niej należało. Nie miała wyboru. Nie mogła pozwolić, by ciało ojca zostało na górze, w łóżku, poddane przyspieszonemu upałem procesowi rozkładu. Za bardzo przypominało jej to opowiadanie Faulknera, które czytała w college’u, Róża dla Emilii. Mieszkańcy miasta nie wiedzieli, co było źródłem potwornego odoru, lecz po pewnym czasie przestało śmierdzieć.
To… to…
– Nie! – krzyknęła.
Zaczęła krążyć niespokojnie po kuchni, zastanawiając się, co powinna zrobić. W pierwszej chwili pomyślała o miejscowym domu pogrzebowym. Ale kto miałby… kto mógłby…
– Powiedz to głośno! – wybuchnęła. – Kto go pogrzebie?
W tym samym momencie pojawiła się odpowiedź. Ona. To przecież oczywiste. Któż by inny? Oczywiście, że ona.
Było wpół do trzeciej po południu, kiedy usłyszała samochód wtaczający się na podjazd, ciężki silnik pomrukiwał na niskim biegu. Odłożyła łopatę na brzeg dołu – kopała grób w ogrodzie, pomiędzy pomidorami i kapustą. Odwróciła się lekko zaniepokojona.
Przed domem zatrzymał się nowy zielony cadillac coupe de ville. Wysiadł z niego Harold Lauder, siedemnastoletni brat jej szkolnej koleżanki. Frannie poczuła, że ogarnia ją niesmak i obrzydzenie. Nie cierpiała Harolda. Właściwie nie znała nikogo, kto darzyłby tego chłopaka sympatią – nie znosiła go nawet jego zmarła siostra Amy. Może lubiła go jedynie jego matka. Wydało jej się gorzką ironią, że w całym Ogunquit oprócz niej pozostał akurat nastolatek, którego tak bardzo nienawidziła.
Harold był redaktorem magazynu literackiego miejscowego liceum i drukował w nim swoje dziwne nowele pisane w czasie teraźniejszym, w drugiej osobie. „Zapuszczasz się w głąb onirycznego korytarza, wyważasz zamknięte drzwi i patrzysz na gwiazdy wyścigów” – oto próbka jego stylu.
„On się spuszcza w gacie – wyznała kiedyś Frannie jego siostra. – Czy to nie ohydne? Spuszcza się w gacie i nosi je tak długo, aż zesztywnieją”.
Harold miał czarne, przetłuszczone włosy. Był dość wysoki, miał około sześciu stóp, ale ważył dobre dwieście pięćdziesiąt funtów. Nosił kowbojki ze spiczastymi noskami, szeroki wojskowy pas, który stale musiał podciągać, bo kałdun miał większy niż tyłek, i kwieciste koszule wydymające się za nim na wietrze niczym żagle.
Frannie nie obchodziło, jak często walił konia, ile ważył i kogo w tym tygodniu naśladował – Wrighta Morrisa czy Huberta Selby’ego juniora. Jednak patrząc na niego, zawsze czuła niesmak i skrępowanie, jakby wyczuwała, że wszystkie myśli Harolda są brudne. Mimo to nie sądziła, że może być niebezpieczny, choć przypuszczała, że będzie się obrzydliwie zachowywał. Może nawet bardziej obrzydliwie niż kiedykolwiek.
Ale chłopak w ogóle jej nie dostrzegł. Patrzył w stronę domu.
– Jest tam kto? – zawołał, po czym sięgnął przez okno cadillaca i nacisnął klakson.
Przeraźliwy dźwięk zmroził Frannie. Nerwy miała napięte jak postronki. Nie zamierzała się odzywać, wiedziała jednak, że za chwilę Harold i tak zobaczy dół i ją samą siedzącą na jego skraju. Przez moment kusiło ją, by poczołgać się w głąb ogrodu i ukryć wśród fasoli i grochu, dopóki chłopakowi się nie znudzi i nie odjedzie.
„Przestań – powiedziała sobie w duchu. To przecież człowiek, żywa istota”.
– Jestem tutaj! – zawołała.
Harold podskoczył, jego wielkie pośladki zakołysały się pod materiałem obcisłych spodni. Najwyraźniej wcale się nie spodziewał, że ktoś mu odpowie. Odwrócił się i ujrzał Fran wychodzącą z ogródka, otrzepującą ubrudzone dłonie o spodnie i nieco zakłopotaną, że ogląda ją w samych tylko białych szortach i biustonoszu.
Obmacał ją wzrokiem, zanim spojrzał jej w oczy.
– Cześć, Fran – powiedział.
– Cześć, Harold.
– Słyszałem, że jakimś cudem udało ci się nie złapać tego paskudnego choróbska, więc najpierw zajrzałem do ciebie. Zbieram ludzi – oświadczył i uśmiechnął się do niej, pokazując zęby, które raczej rzadko miały do czynienia ze szczoteczką.
– Przykro mi z powodu tego, co się stało z Amy. Czy twoi rodzice…
– Niestety – odparł Harold. Pochylił głowę, a kiedy znów ją uniósł, zrobił to tak gwałtownie, że zwichrzyły mu się włosy. – Ale życie toczy się dalej, czyż nie?
– Chyba tak – mruknęła niepewnie.
Znów gapił się na jej piersi, na rowek między nimi, i żałowała, że nie może na siebie czegoś narzucić.
– Jak ci się podoba moja gablota?
– To wóz pana Brannigana, prawda?
Roy Brannigan był miejscowym pośrednikiem w handlu nieruchomościami.
– Owszem, był jego – odparł beznamiętnie Harold. – Wcześniej sądziłem, że w dobie światowego kryzysu na rynku paliwowym każdego kierowcę takiego auta powinno się powiesić przy pierwszej lepszej stacji benzynowej. Ale to się zmieniło. Mniej ludzi oznacza więcej paliwa.
Paliwa? – pomyślała z lekkim oszołomieniem Fran.
– Więcej wszystkiego – dodał Harold.
Z lubieżnym błyskiem w oku spojrzał na jej pępek, omiótł wzrokiem szorty i ponownie przeniósł go na jej twarz.
– Haroldzie, wybacz, proszę…
– A co ty tam właściwie robisz, moje dziecko? – zapytał.
Znów była bliska przeniesienia się w błogą nierzeczywistość i zaczęła się zastanawiać, ile potrafi znieść ludzki mózg. Moi rodzice nie żyją i jakoś to zniosłam, pomyślała. W całym kraju rozprzestrzenia się jakaś dziwna, zabójcza choroba, a ja jakoś to znoszę. Kopię dół w ogródku, który mój ojciec plewił zaledwie przed tygodniem, a kiedy już będzie dostatecznie głęboki, zakopię go w nim i chyba to też wytrzymam. Ale czy wytrzymam Harolda Laudera w cadillacu Roya Brannigana rozbierającego mnie wzrokiem? Nie wiem, Boże. Naprawdę nie wiem.
– Nie jestem twoim dzieckiem – odparła. – Jestem od ciebie o całe pięć lat starsza. W żaden sposób nie mogłabym być twoim dzieckiem.
– To tylko takie powiedzenie – mruknął zmieszany. – Co to właściwie ma być? Kopiesz dół?
– Grób. Dla mojego ojca.
– Och…
– Zanim skończę, muszę napić