Эротические рассказы

Odyssey One: W samo sedno. Evan CurrieЧитать онлайн книгу.

Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie


Скачать книгу
umysłowo.

      Eric zachichotał cicho, wysuwając krzesło i siadając naprzeciwko doskonale zbudowanego ciemnoskórego kolegi.

      – W czym problem?

      – Siedział pan kiedyś w jednym pokoju z trzydziestoma pięcioma przedstawicielami różnych wojskowych wydziałów, wykłócającymi się o to, że to właśnie ich wydział powinien być tym, którego nazwa i tradycja mają stworzyć fundament pod nową gałąź służb? – spytał z obrzydzeniem Roberts.

      – Raczej nie – uśmiechnął się Eric. – Jeśli mam być szczery, lepiej, że padło na ciebie.

      – Ha, ha – odparł Roberts cierpkim tonem. – To jakiś obłęd. Wybranie cholernej NAZWY dla nowych służb nie powinno być aż tak skomplikowane.

      – Chyba nie jest aż tak źle… – stwierdził Weston. Jego uśmieszek jasno sugerował, że kłamie.

      – Kapitanie, Marines opowiadają się za tradycją. Chcą, aby wojska pokładowe nazywały się Marines.

      – Oczywiście. – Eric Weston, były dowódca Marines, uśmiechnął się nieznacznie.

      – Cóż, reprezentanci armii twierdzą, że okręty kosmiczne nie mają nic wspólnego z morzem, a tradycja już nie obowiązuje. Jednakże ich komisja jest obecnie podzielona, nie mogąc wybrać między żołnierzami a kawalerzystami. Szczerze mówiąc, oni również nie wyglądają mi na normalnych.

      – Czyżby? – spytał Eric z uśmiechem, opierając się na krześle.

      – Zgadza się. Jeden z ich pułkowników chciał, aby kontyngenty okrętów nazywać rangerami – dodał Roberts z nutą odrazy w głosie.

      Eric uniósł brwi. Wiedział, że Roberts był wcześniej amerykańskim rangerem, więc jego reakcja była co najmniej zastanawiająca.

      – Nie zgadzasz się z tym?

      – Ja i ten ktoś, kto nafaszerował jedzenie tego idioty prochami – rzucił Roberts, śląc Ericowi ponury uśmiech. – Trafił do szpitala z objawami łagodnego zatrucia pokarmowego tego samego dnia, w którym miał przedstawić swoje stanowisko.

      Eric zamrugał, zdziwiony.

      – Sądzisz, że ktoś zrobił to celowo? Dlaczego?

      – Dlatego, że żaden szanujący się żołnierz noszący piaskowy beret nie chce być nazywany cholernym „kosmicznym rangerem” – warknął Roberts.

      Eric nie mógł się powstrzymać. Jego chichot szybko przerodził się w głośny śmiech.

      Komandor Roberts czekał, podczas gdy jego oficer dowodzący śmiał się z niego. Gdy Eric odzyskał panowanie nad sobą, Roberts posłał mu chłodne spojrzenie.

      – Skończył pan?

      – Tak, tak mi się zdaje – odparł Eric, chichocząc jeszcze przez moment. – Przyznaję jednak, że rozumiem twój punkt widzenia.

      – Dziękuję bardzo – rzucił Roberts kwaśnym tonem. – Rozumiem, że reszta służb nie ma podobnych problemów?

      Eric wzruszył ramionami.

      – W pewnym stopniu tak. Marynarka Wojenna i Siły Powietrzne nie mogły się porozumieć w wielu kwestiach, gdy próbowały opracować system dowodzenia „Odysei”. Marynarka wykorzystała fakt, że ich procedury można łatwiej zaadaptować.

      Roberts kiwnął głową, ale Eric odniósł wrażenie, że już to gdzieś słyszał, choć prawdopodobnie umknęło mu parę szczegółów.

      – Mieliśmy trochę zamieszania, ale nie takiego, z jakim wy musicie się borykać – przyznał Eric.

      – Dzięki Bogu. W przeciwnym razie nigdy nie przetrwalibyśmy naszej pierwszej misji – stwierdził Roberts gorzko.

      Eric wzruszył ramionami.

      – Być może. Moja rada jest taka, żebyś nie zamartwiał się szczegółami. Ze sprawami, które w tej chwili nie idą po naszej myśli, rozprawimy się po drodze. Mamy czas, byśmy sami mogli opracować naszą tradycję.

      Roberts kiwnął głową.

      – Chyba tak. Tyle że to trochę frustrujące, że nie jesteśmy w stanie dojść do porozumienia nawet w sprawie głupiej nazwy.

      Eric miał nadzieję, że wkrótce się z tym uporają, bo czekało na nich o wiele więcej ważniejszych zadań.

      – To będzie najgorsze – powiedział. – Kiedy już rozwiążecie ten problem, pozostaną wam tylko drobne kwestie dotyczące tego, kto ma kogo słuchać.

      Roberts spojrzał spode łba na kpiący uśmieszek malujący się na twarzy kapitana, ale powstrzymał się od komentarzy. Zamiast tego westchnął i skinął głową.

      – W takim razie mam nadzieję, że to już wszystko, z czym będę musiał się użerać. Dziękuję, że pan przyszedł, kapitanie.

      Eric uśmiechnął się, tym razem okazując mniej rozbawienia, a więcej wyrozumiałości.

      – Nie ma problemu, komandorze. Jestem pewien, że prędzej czy później dojdziecie ze wszystkim do ładu.

      Roberts skinął głową, podnosząc się, gdy Eric zrobił to samo.

      – Wiem. O ile nie wpędzi mnie to w alkoholizm.

      Eric sądził, że już do tego doszło.

      – Rozchmurz się, kosmiczny rangerze – powiedział, nie mogąc się powstrzymać. – Poradzisz sobie.

      – Do widzenia, sir – rzucił Roberts przez zaciśnięte zęby.

      Gdy Weston wychodził, sygnał w systemie komunikacyjnym dał mu znać, że otrzymał wiadomość. Pani admirał prosiła go o szybkie spotkanie z pewną osobą. Nie posiadając jej danych ani nazwiska, Weston nie był zachwycony tą perspektywą, ale przecież nie mógł odmówić admirałowi. Zaakceptował spotkanie i zostawił Robertsa w jego własnym, osobistym piekle. Bóg jeden wiedział, że w przeszłości miał okazję przebywać w nim niejeden raz i że w końcu nadeszła kolej kogoś innego.

      WASZYNGTON

      – Zwiedzałaś okolicę od czasu przyjazdu? – spytał swobodnym tonem Stephen, gdy on i Milla Chans przemierzali zatłoczoną ulicę.

      – Bardzo rzadko – odparła. Jej melodyjny głos zabrzmiał dziwnie, gdy w aparacie indukcyjnym noszonym przez niego na szczęce odezwał się angielski. – Na początku było za dużo ochrony, a potem zajęłam się innymi sprawami.

      Stephen kiwnął głową, zręcznie unikając zderzenia z mężczyzną rozmawiającym przez komunikator z ekranem wideo. Mężczyzna nawet ich nie zauważył.

      Milla śledziła go przez chwilę wzrokiem, ale Stephen tylko wzruszył ramionami.

      – Niektórym chłopcom nie powinno dawać się pewnych zabawek – powiedział, lekko poirytowany. – Gdybym odpłynął tak myślami w walce, zginąłbym już wiele lat temu.

      Wiedział, że Milla nie do końca rozumiała znaczenie jego słów, ale uznał za ujmujące to, że próbowała naśladować jego wzruszenie ramion, gdy ruszyli dalej.

      – To bardzo… RUCHLIWE miasto.

      Stephen uśmiechnął się, słysząc wahanie w jej głosie.

      – W porównaniu z waszymi jest dość małe. Ale lubimy je… przynajmniej część z nas.

      – Wygląda, jakby mieszkało tu mnóstwo ludzi, ale powiedziano mi, że jest ich zaledwie kilka milionów.

      – Mniej więcej. – Zmarszczył brwi. – Nie jestem tylko pewien


Скачать книгу
Яндекс.Метрика