Arabska żona. Tanya ValkoЧитать онлайн книгу.
już złości. – Libijski naród i tak da sobie radę – podsumowuje, a ja pierwszy raz widzę, jaki z niego patriota.
Odwracam się do okna i zapamiętuję, że tego tematu nie należy poruszać.
Wielkie metalowe cielsko boeinga przebija pokłady chmur i w końcu ukazuje się tak długo przeze mnie wypatrywany skrawek lądu, maleńka wysepka. Kołujemy nad morzem, na którym już widać pływające miniaturowe jachty i statki, potem turkusowy pas wód przybrzeżnych, jasne piaszczyste plaże i pomarańczowe połacie gruntu.
– A będziemy jeździć na plażę? – pytam, gwałtownie odwracając twarz od okna i nie czekając na odpowiedź, znowu powracam do obserwacji.
– Pewnie, pewnie – słyszę znów miły głos za plecami. – Przecież to w końcu nasze wakacje.
– A jest gdzieś blisko waszego domu?
– Naszego domu.
– Aha. Jest?
– Nie tak blisko, bo na ładne wybrzeże trzeba jechać ze sto kilometrów.
– O… – przerywam mu, zawiedziona.
– U nas są całkiem niezłe autostrady, a na plażę jeździ się na cały dzień – uspokaja mnie. – Będziemy piknikować i grillować nad morzem. Polubisz to. – Śmieje się, a iskierki szczęścia błyszczą w jego czarnych jak sadza oczach.
Znów podekscytowana klaszczę w ręce niczym mała dziewczynka i cmokam go w policzek.
Morze definitywnie chowa się już pod ogonem samolotu, a my schodzimy nisko, dolatując do lotniska, którego jeszcze nie widać. Równe rzędy niewysokich, rozłożystych drzew stoją szpalerem jak na musztrze. A między nimi ziemia w kolorze pomarańczy.
– Co to za sady?
– Gaje oliwne i cytrusy, hektary cytrusów – odpowiada z dumą, jakby wszystkie należały do niego.
Samolot gwałtownie ląduje.
– Szkoda, że musimy jeszcze tyle jechać – narzekam, bo już jestem zmęczona, a przed nami jakieś czterysta kilometrów. – Dzisiaj już nic nie zobaczymy, w Trypolisie będziemy dopiero w nocy.
– Jak będziesz chciała, to pojedziemy przez centrum, tam życie nigdy nie zamiera, a oświetlone jest tak, że ponoć z kosmosu widać. Wielki Mur Chiński i libijski Plac Zielony – mówi z dumą. – Dziesiątki restauracji, kafejek i tłumy kupujących. Tam nigdy nie jest spokojnie, noc miesza się z dniem.
– No to trzymam cię za słowo. – Już nawet trochę się cieszę.
Chyba przesadzam z tymi obawami. To wszystko przez gadanie ludzi i media. Jak zawsze wszystko koloryzują, przeinaczają i fałszują. A takie głupki jak ja wierzą we wszystko, w każde ich słowo. Dość już tego stresu, czas zacząć cieszyć się z wakacji.
Lotnisko na Dżerbie jest maleńkie. Brud oblepia wszystko, a po kątach walają się pety i plastikowe kubki. Toaleta, do której muszę pójść z Marysią, jest po prostu straszna – dziura w obsikanych i ufajdanych kaflach. O spuszczaniu wody nikt nie słyszał, nawet sam konstruktor. Wybiegamy stamtąd, bojąc się, że za chwilę zemdlejemy od otaczającego nas smrodu. Z restauracji dobiega ogłuszająca orientalna muzyka, a seksowny głos z megafonu miauczy bardzo ważne informacje w nieznanym mi języku.
– Ahmed! Salama! – krzyczy wysoki, szpakowaty mężczyzna, stojący za barierkami dla oczekujących.
– To mój ojciec. Chodź. – Ahmed z Marysią na ręku ciągnie mnie za sobą.
– AAAAAAAAA, zoudża, zoudża!!! Dżamila dżiddan!!! Mija – mija – mówi coś, czego oczywiście nie jestem w stanie pojąć. Ale chyba w pozytywnym znaczeniu, bo Ahmed śmieje się od ucha do ucha.
– Sah! – wykrzykuje na koniec. Jak sah, to sah. Tyle rozumiem.
– W którą stronę teraz? – pytam zaniepokojona, nie wiedząc, gdzie się skierować.
– Na parking, kochanie. – Ahmed obejmuje mnie mocno, a oczy wszystkich zwracają się w naszą stronę. – Nic się nie bój. Jestem przy tobie.
Wsiadamy oczywiście do mercedesa. Nie jest wprawdzie srebrny, tylko czarny jak smoła i bardzo duży.
– To teraz do namiotu na pustyni? – żartuję, czując się bardzo niepewnie.
– Wedle życzenia, madam – odpowiada enigmatycznie Ahmed.
A jeśli tak będzie? Znów jestem pełna obaw. Ależ ze mnie tchórz.
Panowie zajęli przednie siedzenia i żywo rozmawiają. Gestykulują przy tym i krzyczą, jakby się kłócili. Ale chyba nie, bo twarze mają uśmiechnięte i co chwilę poklepują się, po czym się tylko da – rękach, ramionach, udach, głowie.
Samochód mknie z zawrotną szybkością, a my z Marysią obserwujemy zupełnie nieznany nam świat. Droga prowadzi przez pustkowia z rzadka urozmaicone pojedynczymi krzakami i małymi osadami umiejscowionymi wzdłuż trasy. Ludzie, którzy w nich żyją, są ubogo ubrani, kobiety mają długie kolorowe suknie, włosy zasłaniają wyblakłymi chustami i wyglądają jak na rycinach z zeszłego wieku. Mężczyźni noszą długie mysioszare lub beżowe sukienki, a na głowach coś na kształt turbanów. Jako środka transportu przeważnie używają wózka zaprzęgniętego w osiołka albo biednego zagłodzonego konika. Widząc to wszystko, nie mam nawet siły ani ochoty o nic pytać. Czasami na skuterze przemknie ktoś bardziej nowoczesny, często wioząc ze sobą całą rodzinę, włącznie z małymi dziećmi.
– U nas jest trochę inaczej – słyszę głos Ahmeda i widzę jego zatroskane spojrzenie. Chyba obserwuje mnie od jakiegoś czasu.
– Mmm… – Nie mam ochoty na rozmowę, lecz nie dam rady ukryć wyrazu przerażenia na twarzy.
Podjeżdżamy do wielkich bram, przed którymi wije się sznur samochodów. Mężczyźni biegają jak w amoku, krzyczą i wymachują rękami, kobiety ze znudzonymi minami siedzą w autach, niczym się nie przejmując, a dzieci bez żadnej opieki jak szalone latają między samochodami. Osiołki i skutery zostały w tyle, teraz otaczają nas tylko eleganckie limuzyny i obtłuczone, prawie rozlatujące się sześcioosobowe taksówki.
– Co się dzieje? – pytam zaniepokojona.
– Już granica, kochanie – uspokajająco informuje mnie Ahmed. – Ani się obejrzysz, a będziemy w domu.
– Przecież w tej kolejce będziemy czekać do jutra – mówię załamana.
– Nic się nie bój, nie każdy musi w niej stać.
Mercedes wykonując szereg nieprzepisowych manewrów i łamiąc wszelkie możliwe przepisy ruchu drogowego, włącznie z jazdą pod prąd, dostaje się na całkiem pusty pas. Ahmed wysiada, usuwa z drogi blokujący ją pachołek i powoli toczymy się do budki celnika. Nad przejazdem widnieje duży czarny napis VIP. Panowie wysiadają, czule witają się z ludźmi w mundurach i po krótkiej chwili jesteśmy po odprawie.
– No i co? Nie było tak źle? – Zadowolony Ahmed dumnie wypina pierś.
Teraz rozpędzamy się na dobre. Trzypasmowa autostrada jest prawie pusta. Wszędzie aż po horyzont rozpościera się odludny płaskowyż. Małe wyschnięte krzaczki przykucnęły gdzieniegdzie i to wszystko. Monotonny krajobraz i przeżycia całego dnia usypiają mnie.
– Śpiochy, pobudka – słyszę jak przez mgłę. – Już jesteśmy w domu. – Ahmed z uśmiechem od ucha do ucha głaszcze po twarzy ledwo obudzoną Marysię.
Powoli zbliżamy się do centrum miasta, gdyż coraz więcej świateł, reklam i sklepów rozprasza zapadający mrok. Po chwili jest jasno jak w dzień, a tłumy gęstnieją. Zauważam, że osiemdziesiąt procent to mężczyźni. Ubrani są w eleganckie włoskie garnitury, młodzi chłopcy w dżinsy i kolorowe T-shirty lub koszule.