Arabska żona. Tanya ValkoЧитать онлайн книгу.
mi swoje plany. – Samira przyjdzie po ciebie za jakieś piętnaście minut, więc fisa, fisa – mówi, kierując się do drzwi.
– Że jak? – pytam zaskoczona.
– No to do zobaczenia wieczorem, kotku – krzyczy już zza drzwi. – Baw się dobrze.
Nawet nie zdążyłam powiedzieć, że jestem tutaj z nim i to on, mój mąż, powinien się mną zająć. O to mu chyba chodziło – uwolnić się ode mnie, wykorzystując moje zaskoczenie.
Siedzę na łóżku i siorbię kawę zakrapianą słonymi łzami. Słyszę śmiechy dziecka na dworze. To Marysia, a ja nawet nie słyszałam, jak wstała. Mój Boże, co ze mnie za matka! Dobrze, że ona wszędzie czuje się jak u siebie w domu. Pukanie do drzwi.
– Kto tam? – pytam cicho trzęsącym się głosem.
Bez odpowiedzi do pokoju wchodzi śliczna młoda dziewczyna z burzą kręconych czarnych włosów nad czołem.
– Ahlan, ana Samira. My name is Samira – mówi z miłym i szczerym uśmiechem, Bogu dzięki przechodząc na angielski.
Pochylam głowę, chcąc ukradkiem otrzeć łzy.
– Ej, Blondi, co się stało? – pyta, siadając na brzegu łóżka. – Nie wolno płakać w pierwszy dzień na nowym miejscu. To przynosi pecha. – Patrzy zmartwiona i bierze mnie delikatnie za rękę.
Widzę iskierki radości i małego diablika w jej oczach. Od razu poprawia mi się humor i czuję, że polubię tę dziewczynę.
– To nic takiego. Po prostu boli mnie głowa – kłamię jak z nut, a ona doskonale wie, że to bujda.
– Wiesz, co jest najlepsze na smutki? – pyta, uśmiechając się promiennie. – Zwłaszcza dla kobiet.
– Cóż takiego? – wzdycham i spoglądam na nią figlarnie. – Dobry seks?
Samira jak oparzona puszcza moją rękę i skacze na równe nogi.
– Sza, sza!!! – wykrzykuje. – Ja jestem panną i nie wolno mi mówić o takich rzeczach.
– Jak to? – dziwię się, zaskoczona jej reakcją. – Przecież zwłaszcza panny o tym rozmawiają. Mężatki mówią o dzieciach, płaceniu rachunków, malowaniu mieszkania i wymianie mebli. Zapominają o przyjemnościach.
– Ja ci powiem, że u nas na smutki kobiety jedzą ciastka i czekoladki – mówi nieco uspokojona i znów przysiada na jednym półdupku.
– Aaa, to dlatego prawie wszystkie są takie grube? – niewinnie stwierdzam oczywisty fakt.
– Blondi, a co to jest ten dobry seks? – szepcze z szelmowskim uśmieszkiem na ustach, jednocześnie pochylając się w moją stronę.
– Po pierwsze, co za Blondi? Jestem Dorota, albo w skrócie Dot – unikam odpowiedzi, bojąc się kolejnych kłopotów.
Sięgam po rogalik z czekoladą, polany lukrem, posypany kokosem i kandyzowanymi owocami.
– Mmmm – jęczę z rozkoszy. – Teraz rozumiem. W życiu czegoś tak pysznego nie jadłam – bełkoczę z pełnymi ustami. Zamykam oczy i czuję boski smak czekolady na podniebieniu. Tak, to zdecydowanie może polepszyć humor. Sięgam po następne ciastko i jak w ekstazie wbijam w nie zęby. Tym razem miód i orzechy. Słyszę chóry anielskie.
– Sama widzisz, zanim się spostrzeżesz, będziesz tak samo tłusta jak nasze kobiety. – Samira śmieje się i również dołącza do uczty. – No to co znaczy ten dobry seks? – naciska, patrząc mi prosto w oczy.
– Hey, you, przecież mówiłaś, że to dla ciebie temat tabu. – Wybucham śmiechem. – Nie wolno, nu, nu – droczę się z nią, wymownie kiwając palcem.
– A kto się o tym dowie? To będzie taka nasza mała tajemnica – prosi przymilnie. – Secret, secret – aż piszczy podniecona.
– Okej. Później. Teraz pokaż mi dom i przedstaw w końcu kogoś – mówię, wyskakując z łóżka. – Czuję się jak na księżycu.
– Moonwalker, moonwalker. – Samira znów klaszcze w ręce, nie do końca rozumiejąc, co miałam na myśli.
A może ja coś pokręciłam, trudno. Najważniejsze, żeby się w ogóle dogadać.
– Już od rana wszystkie jesteśmy w kuchni – mówi wesoło. – Szykujemy świąteczny obiad. Najlepiej poznaje się człowieka przy garach, prawda? – stwierdza.
Trochę mnie to podbudowało – świąteczny obiad z okazji naszego przyjazdu. Może nie będzie aż tak źle, myślę, zbiegając po schodach i próbując dotrzymać kroku szczuplutkiej siostrze Ahmeda.
Kuchnia jest wielka, jakieś dwadzieścia metrów. Najbardziej podoba mi się wyjście na mały ganeczek z tyłu domu, gdzie można usiąść, wypić kawę lub herbatę albo nawet coś zjeść. Wyposażenie też niezłe – widziałam takie w katalogu z włoskimi meblami. Chrom w połączeniu z pięknym ciemnym drewnem. A ile sprzętów! Oczywiście połowy z tego nie umiałabym nawet włączyć. Niezły ten arabski namiot – śmieję się w duchu.
Gdy wchodzimy, harmider cichnie i wszystkie panie zwracają głowy w naszym kierunku.
– Ooo, wstałaś już – mówi z przekąsem matka Ahmeda. – Śpiąca z ciebie królewna – stwierdza, mieszając arabskie i angielskie słówka.
Widzę, że konwersacja będzie trudna , ale jakoś musi się udać. Przecież mamy do pomocy jeszcze ręce, a gestykuluje się tutaj do woli.
– Ja… – od razu usiłuję się usprawiedliwić, choć wcale nie mam na to ochoty.
– My wszystkie znamy Blondi – przerywa mi Samira – a teraz wypadałoby, żeby ona poznała nas.
Uff, wybawiona z opresji.
– To Malika, nasza najstarsza siostra. Ona wpada tylko czasami, bo ma poważną pracę w ministerstwie i własny biznes. Prywatną klinikę. – Ściskam mocną dłoń najbardziej śniadej i najbardziej eleganckiej kobiety w kuchni. Rzeczywiście, ona tutaj nie pasuje.
– Hi, nie daj się tym babom – mówi chropawym głosem. – Będę cię stąd czasami wyrywać, żebyś całkiem nie zgłupiała i nie zdziczała – kontynuuje mentorskim tonem i kiwa przy tym wskazującym palcem ubrudzonym w przecierze pomidorowym. – Nie daj się przerobić na zołzę arabijję – ścisza głos i porozumiewawczo mruga do mnie okiem. – Arabic wife – prycha już sama do siebie pod nosem.
Nie ma w jej głosie żadnej figlarnej nutki. Mówi całkiem poważnie, a ja nie rozumiem, o co jej chodzi. Czy jest coś złego w byciu arabską żoną? Czy ja o czymś nie wiem?!
– Malika, nie strasz dziewczyny! – słyszę ciepły głos. – Jestem Miriam, średnia siostra. – Okrąglutka, lecz całkiem zgrabna dziewczyna wchodzi z ganku. Całuje mnie w policzek, a ja czuję zapach papierosów. Teraz już wiem, którą siostrę Ahmed kocha najbardziej i dlaczego nasza córka nosi imię Marysia, w arabskiej wersji Miriam.
– Nic się nie boję – uspokajam ją. – Na razie jestem po prostu trochę zagubiona. I oszołomiona.
– Chadidża – burknięcie dobyło się zza pleców matki. – Też średnia.
Ahmed mówił, że którejś nie powiodło się w życiu i jest rozwiedziona – to musi być ta. Zasuszona gidia spogląda na mnie wilkiem i nie ma ochoty uścisnąć mi dłoni, nie mówiąc już o pocałunkach.
– No to do roboty, dziewczyny – niezręczną sytuację przerywa matka, obracając się na pięcie i pokazując mi plecy.
Teraz dopiero zauważam walające się po podłodze reklamówki, kartonowe pudła i torby pełne produktów. Ogromny arbuz, chyba kilkunastokilogramowy (kto go uniósł?), leży w kącie w towarzystwie