Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.
anonim w szufladzie biurka i poszedłem na Wilczą. Przyznaję, że byłem trochę podniecony. Zaciekawienie łączyło się z jakimś niesprecyzowanym niepokojem.
Za dziesięć siódma znalazłem się na umówionym rogu. „A może nie zawracać sobie głowy głupstwami, tylko skoczyć do «Spatifu» na jedną wódkę?” Zawsze tam się kogoś spotka ze znajomych. Można będzie pogadać. Pomysł wydał mi się zupełnie niezły. Spojrzałem na zegarek. Brakowało pięć minut do siódmej. Postanowiłem, że jeżeli autor anonimu nie zjawi się punktualnie, to idę do „Spatifu”. W tej chwili uświadomiłem sobie, że stoję przed domem, w którym przed wojną podobno straszyło. To dodawało specyficznego smaku całej sprawie. Dlaczego właściwie mieliśmy się spotkać akurat przed tym domem?
Szara Warszawa nadjechała od placu Trzech Krzyży i wolno skręciła w Wilczą. Niepewnym ruchem podniosłem w górę rękę. Wóz stanął. Kierowca otworzył drzwiczki.
– Proszę, niech pan wsiada.
Wsiadłem.
– Dziękuję, że pan przyszedł – powiedział.
Obrzuciłem go szybkim spojrzeniem. Był młody. Chyba nie miał więcej jak trzydzieści dwa, trzy lata. Twarz wyrazista, ruchliwa, miała w sobie coś bardzo ujmującego. Poprzez maskę energii i sztucznej szorstkości, wyczuwało się ogromną wrażliwość, nerwową chwiejność, a może nawet nieśmiałość. Miał na sobie ortalionową granatową wiatrówkę. Mały beret, zsunięty na tył głowy, odsłaniał wysoko sklepione czoło. Spojrzałem na ręce oparte na kierownicy. Wąskie i delikatne dłonie nie wskazywały na to, żeby zbyt często stykały się z pracą fizyczną. Nie, to stanowczo nie był typowy, warszawski taksówkarz.
Wolno dojechaliśmy do Marszałkowskiej. Celowo nie zadawałem żadnych pytań. Wydawało mi się, że człowiek siedzący za kierownicą jest mi za to wdzięczny.
– Niech pan powie adres jakiegoś swojego znajomego czy krewnego, który mieszka daleko, na Grochowie czy na Bielanach. Chodzi o to, żebyśmy mieli czas porozmawiać.
Nie namyślając się podałem adres teściowej. Taksówka skręciła w Marszałkowską.
– Jestem panu niezmiernie wdzięczny za to, że pan przyszedł na to dziwne spotkanie – powiedział cicho, nie patrząc na mnie. – Znajduję się w bardzo trudnej sytuacji i nie wiem co robić. Chciałem się z kimś naradzić. Musiałem...
– Dlaczego pan się zwrócił akurat do mnie? – spytałem.
– Czytuję pańskie powieści. Wiem, że pan się zna na tych wszystkich kryminalnych sprawach...
– Skąd pan wiedział, że to akurat ja stoję na rogu Wilczej?
– Znam pana z widzenia. Wiem, w którym domu pan mieszka.
– Dlaczego musimy rozmawiać w taksówce? Czy nie prościej było spotkać się w jakiejś kawiarni?
Potrząsnął głową.
– Nie. Mam wszelkie dane po temu, żeby sądzić, iż jestem śledzony. Nie mogę ryzykować. Musi pan zrozumieć, że tu chodzi o życie mojej żony.
– Ale co się właściwie stało?
– Porwali ją. Uprowadzili.
– Kto?
– Ci bandyci. Te łotry.
– Jacy bandyci?
Rzucił mi szybkie niespokojne spojrzenie.
– Co mi pan radzi? – spytał, nie odpowiadając na moje pytanie.
– Niech pan zawiadomi milicję. To chyba najprostsze.
– Nie mogę tego zrobić. Zagrozili mi, że jak tylko zwrócę się do milicji, to natychmiast zabiją Annę. Oni to mogą zrobić. Oni są zdolni do wszystkiego. Dlatego zwróciłem się do pana. Sam nie wiem, co mam robić. Nie mam nikogo z kim mógłbym się naradzić. Boję się o Annę, strasznie się boję.
„Chyba jakiś maniak” przemknęło mi przez myśl i ogarnął mnie niepokój. Pragnąłem jak najszybciej wydostać się z tej taksówki.
– Czy pan zapisał numer rejestracyjny tego wozu? – spytał nagle.
– Nie. Żadnego numeru nie zapisywałem. Przecież pan widział.
– To dobrze. A zresztą i tak nic by panu z tego nie przyszło, bo numery są fałszywe. Przygotowałem taksówkę na tę przejażdżkę.
– A jeżeli zatrzyma pana milicja?
– Trudno. Muszę ryzykować.
Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się nad całą tą niezwykłą przygodą i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mam do czynienia z wariatem. W żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić, że jacyś gangsterzy porwali żonę tego człowieka. W Warszawie? Gangsterzy? Nonsens. Wszystko jednak było dosyć starannie opracowane, choćby nawet zmiana numerów rejestracyjnych. Facet się najwyraźniej bał, żebym kiedyś w przyszłości nie zidentyfikował tego wozu. Zacząłem szukać wzrokiem jakiegoś szczegółu, który w razie potrzeby pozwoliłby mi stwierdzić, że to właśnie ta „Warszawa”, którą w tej chwili jadę. Nie natrafiałem jednak na żaden charakterystyczny drobiazg. Wreszcie znalazłem. Po lewej stronie szyby na samym dole maleńki biały odprysk w kształcie litery S.
Milczenie przedłużało się. Doszedłem do wniosku, że trzeba wreszcie wyjaśnić sytuację.
– Czego się pan właściwie po mnie spodziewa? – spytałem.
– Chcę, żeby mi pan pomógł. Szukam pomocy.
– Jeżeli pan naprawdę chce, żebym panu pomógł, to musi mnie pan wtajemniczyć w tę całą historię. Muszę dokładnie wiedzieć o co chodzi. Kto porwał pańską żonę? Dlaczego?
– Czy pan mi przyrzeknie, że pan nie powie o tym milicji?
– Tego nie mogę panu przyrzec. Uważam,