Эротические рассказы

Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу

      – Ale skąd. Po pierw­sze Mag­da mnie pil­nu­je, a nosa ma ta­kie­go, że ho, ho, a po dru­gie nie mam cza­su na te rze­czy. Ro­bo­ty tyle, że czło­wiek od­sap­nąć nie ma kie­dy, a co do­pie­ro mó­wić o ja­kichś flir­tach. Zresz­tą mnie na­wet nie wy­pa­da. Zna­ją mnie tu wszy­scy. Po­wiedz mi, mój dro­gi, a jak two­je spra­wy za­wo­do­we? Pi­szesz ja­kiś nowy kry­mi­nał?

      – Wła­śnie szu­kam te­ma­tu. Może mi coś pod­rzu­cisz?

      Na­rzyc­ki skrzy­wił się.

      – E, praw­dę mó­wiąc, to nic cie­ka­we­go ostat­nio się nie dzie­je. Była spra­wa tego Kota...

      –Tak, wiem. To nie dla mnie. A nie masz cze­goś na warsz­ta­cie?

      – W tej chwi­li chy­ba nie. Je­że­li coś cie­ka­we­go się zda­rzy, to cię za­wia­do­mię.

      – Bar­dzo ci będę wdzięcz­ny. Chciał­bym te­raz na­pi­sać po­wieść opar­tą na fak­tach.

      – A Do­wnar nie do­star­cza ci ma­te­ria­łów?

      – Do­star­cza, ale dla mnie to wszyst­ko mało.

      – Taki je­steś płod­ny?

      – Mu­szę z cze­goś żyć. Nie za­po­mi­naj, że mnie pen­syj­ka na pierw­sze­go nie leci. Jak nie zaro­bię, to nie mam na obia­dek nie tyl­ko w Grand Ho­te­lu, ale na­wet w ba­rze mlecz­nym.

      Hen­ryk po­kle­pał mnie po ra­mie­niu.

      – Nie na­rze­kaj, nie na­rze­kaj. Krzyw­da ci się nie dzie­je.

      – Ja­koś so­bie ra­dzę, ale tak­że mu­szę się na­ty­rać. Wszę­dzie jeż­dżę z ma­szy­ną do pi­sa­nia.

      – Na dłu­go je­dziesz do Za­ko­pa­ne­go?

      – Na mie­siąc. Chciał­bym zła­pać ja­kiś te­mat.

      – Jak coś się tra­fi, to bądź pew­ny, że ci dam znać.

      Przez cały czas roz­mo­wy my­śla­łem o tym, czy Hen­ry­ko­wi po­wie­dzieć o hi­sto­rii z ta­jem­ni­czym tak­sów­ka­rzem. Ba­łem się jed­nak, że się bę­dzie ze mnie śmiał. Z per­spek­ty­wy tych kil­ku dni mnie tak­że ta przy­go­da wy­da­wa­ła się zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­na. Ja­koś nie mia­łem ocho­ty o niej mó­wić. Te­raz, kie­dy z pew­nej per­spek­ty­wy pa­trzę na bieg tam­tych wy­da­rzeń, wiem, że nie mia­łem ra­cji.

      Do ho­te­lu wró­ci­łem do­syć póź­no. Bo­że­na już na mnie cze­ka­ła. Ob­rzu­ci­ła mnie kry­tycz­nym spoj­rze­niem.

      – Gdzie ty się włó­czysz, tyle cza­su? – spy­ta­ła nie­chęt­nie. – Oczy­wi­ście pi­łeś wód­kę.

      – Odro­bin­kę. Z He­niem Na­rzyc­kim.

      – Wczo­raj z Jó­ziem, dzi­siaj z He­niem, po­ju­trze ze Sta­siem i tak leci.

      – Jak tam ro­dzin­ka? – spy­ta­łem, pra­gnąc zmie­nić te­mat roz­mo­wy.

      Uda­ło się. Bo­że­na za­czę­ła z za­pa­łem opo­wia­dać o cio­ci, o wu­jasz­ku, o ku­zyn­kach. Po­cząt­ko­wo słu­cha­łem do­syć uważ­nie, ale wresz­cie zmę­czył mnie ten re­por­taż i za­czą­łem zie­wać dys­kret­nie.

      – Sen­ny je­steś? – spy­ta­ła.

      – Przy­znam ci się szcze­rze, że nie miał­bym nic prze­ciw­ko temu, żeby pójść spać.

      Nie opo­no­wa­ła. I ona tak­że była bar­dzo zmę­czo­na.

      Rano o mało nie spóź­ni­li­śmy się na au­to­bus. Mimo za­pew­nień Bo­że­ny, że mamy jesz­cze ma­sę cza­su, zja­wi­li­śmy się w ostat­niej chwi­li. Nie oby­ło się oczy­wi­ście bez krót­kiej ale in­ten­syw­nej sprzecz­ki. Zda­je się, że pa­dły na­wet do­syć ostre sło­wa, jak „idiot­ka”, „sta­ry ra­mol” itp. Wkrót­ce jed­nak ruch au­to­bu­su i prze­su­wa­ją­cy się za okna­mi zi­mo­wy kra­jo­braz, roz­ła­do­wa­ły na­pię­tą at­mos­fe­rę.

      – Cie­szę się – po­wie­dzia­ła Bo­że­na, kle­piąc mnie ser­decz­nie po ko­la­nie. – Cie­szę się, że je­dzie­my do Za­ko­pa­ne­go. W tym roku spró­bu­jesz już zje­chać z Ka­spro­we­go. Zo­ba­czysz, że to nie ta­kie strasz­ne.

      Po­dróż upły­nę­ła nam bez więk­szych wra­żeń. Bo­że­na była w co­raz lep­szym hu­mo­rze. Ja sta­ra­łem się jej do­trzy­mać kro­ku, ale nie bar­dzo mi się to uda­wa­ło. Po­nu­re wid­mo Ka­spro­we­go Wier­chu, prze­sła­nia­ło mi co chwi­lę ra­do­śnie błysz­czą­ce w słoń­cu pola i lasy. Za­sta­na­wia­łem się nad tym, po ja­kim cza­sie, moż­na zdjąć z no­gi gips w wy­pad­ku skom­pli­ko­wa­ne­go zła­ma­nia. W pew­nym mo­men­cie prze­mknę­ła mi przez gło­wę ge­nial­na myśl: „A gdy­by tak ma­leń­ka symu­la­cja? Gdy­bym udał, że boli mnie noga, że na przy­kład na­cią­gną­łem so­bie ścię­gno?” Za­raz jed­nak zre­zy­gno­wa­łem z tego po­my­słu. Wie­dzia­łem, że Bo­że­na mo­men­tal­nie mnie roz­szy­fru­je. Zna mnie zbyt do­brze, a ja nie po­tra­fię się zbyt dłu­go utrzy­mać w roli in­wa­li­dy. To na nic.

      W Za­ko­pa­nem były oczy­wi­ście trud­no­ści z trans­por­tem, po­nie­waż ża­den tak­sów­karz nie chciał za­brać nart. Do­pie­ro kie­dy obie­ca­łem za­pła­cić po­trój­ną tak­sę, uda­ło mi się wtło­czyć Bo­że­nę i nar­ty do sta­rej, wy­słu­żo­nej „War­sza­wy”. Dziw­ne. Do Za­ko­pa­ne­go pra­wie wszy­scy przy­jeż­dża­ją aby upra­wiać spor­ty zi­mo­we, a żad­na tak­sów­ka nie jest za­opa­trzo­na w ba­gaż­nik przy­sto­so­wa­ny do wo­że­nia nart.

      Od­wio­złem Bo­że­nę do „Ma­gno­lii”, a sam po­je­cha­łem do mi­łe­go dom­ku znaj­du­ją­ce­go się w są­siedz­twie „Ha­la­my”. Wy­ła­do­wa­łem ba­gaż z sa­mo­cho­du i tu­taj zda­rzył się fakt, któ­ry mną wstrzą­snął do głę­bi. Na licz­ni­ku było dwa­na­ście zło­tych. Wrę­czy­łem tak­sów­ka­rzo­wi trzy­dzie­ści pięć, ale on po­trzą­snął gło­wą.

      – To za dużo pa­nie – po­wie­dział i od­dał mi dzie­siąt­kę.

      Onie­mia­łem. By­łem prze­cież przy­go­to­wa­ny na to, że bę­dzie chciał wię­cej. A on od­dał mi dzie­sięć zło­tych i jesz­cze od­niósł mi wa­liz­kę. Nie­by­wa­łe. Po­rząd­ni lu­dzie ci gó­ra­le.

      Moja go­spo­dy­ni przy­ję­ła mnie grzecz­nie, ale bez en­tu­zja­zmu. Od razu za­czę­ła się tłu­ma­czyć, że nie­ste­ty, ten po­kój na par­te­rze, któ­ry mi obie­ca­ła jest za­ję­ty, po­nie­waż mu­sia­ła umie­ścić w nim jed­ną pa­nią, któ­ra zła­ma­ła nogę i że dla mnie prze­zna­czy­ła po­kój na pierw­szym pię­trze. Jest mniej­szy, ale tak­że sło­necz­ny.

      – Chy­ba pan nie ma pre­ten­sji. Nie mo­głam zro­bić ina­czej, bo ta pani ma nogę w gip­sie i trud­no by jej było scho­dzić na dół na ta­ras. Scho­dy wą­skie i do­syć stro­me. A je­że­li pan bę­dzie chciał le­ża­ko­wać na ta­ra­sie, to prze­cież za­wsze może pan przejść przez po­kój mego syna. Ja­koś się po­go­dzi­my.


Скачать книгу
Яндекс.Метрика