Rodzanice. Katarzyna PuzyńskaЧитать онлайн книгу.
stał przecież niedaleko.
Kopp nienawidziła dziennikarzy, a tej Kubiak za grosz nie ufała. Ale! Nie mogła jej tak zostawić. Już z daleka widać było krew. Chyba coś ją pogryzło. Ubranie miała porozrywane. Kubiak spróbowała się podnieść. W jej ruchach była dziwna niezdarność, jakby pismaczka nie kontrolowała własnego ciała. Upadła z powrotem na śnieg.
– Czekaj! Stop! Lepiej się nie ruszać – zawołała Kopp, podbiegając.
Sięgnęła do kieszeni po telefon. Pusto. Zaklęła pod nosem. No tak. Głupia-stara-baba. Zapomniała przecież komórki. Zorientowała się już na dworcu Pekaesu, jak odprowadzała Martę i Jaśka. Tylko że potem zamiast wrócić do domu po telefon, wsiadła do skody i przyjechała spacerować po lesie.
Gdzieś pomiędzy drzewami rozległo się pojedyncze wycie. Długie i przeciągłe. Spoko. Najpierw kruki, a teraz… Jeszcze wilków brakowało Kopp do szczęścia. Słyszała jakiś czas temu w lokalnych mediach, że w okolicy zamieszkała nowa wataha. Być może zgłodniałe zwierzęta wybrały się właśnie na polowanie. Pocieszała się tym, że podobno bały się ludzi na tyle, że nie podchodziły za blisko.
Klementyna lubiła wilki. Wydawały się wolne, niezależne i pełne mocy. Były nawet bohaterami wolnościowej piosenki z dawnych lat. Obława! Obława! Na młode wilki obława, śpiewał Jacek Kaczmarski. Klementyna sama wielokrotnie powtarzała te słowa i melodię, mimo że nie była zbyt muzykalna, a psy gończe kojarzyły się nieuchronnie z jej własnym zawodem.
Tak więc dotychczas wilki budziły w niej raczej pozytywne skojarzenia. Rzecz się miała zupełnie inaczej, kiedy znajdowała się sama w lesie. W towarzystwie poranionej kobiety.
– Wilko… – wymamrotała z trudem Joanna Kubiak.
– Co?
– Wilkołak.
Może i pismaczka bełkotała. Ale! Z pewnością brzmiało to jak ostrzeżenie.
KSIĘGA DRUGA
Rozdział 5
Remiza Ochotniczej Straży Pożarnej w Lipowie.
Niedziela, 4 września 2016. Godzina 15.00.
Joanna Kubiak
Główna sala remizy Ochotniczej Straży Pożarnej w Lipowie. Spory tłumek. Duszno. Pot późnego lata, które nie zmieniło się jeszcze w jesień. Atmosfera wyraźnie napięta.
Joanna przysiadła na krześle przy ścianie. Za stara była i za dużo papierosów w życiu wypaliła, żeby stać przez cały czas trwania zebrania. Siedemdziesiąt sześć lat. Nogi zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa, mimo że zawsze uważała, że to nie metryka wskazuje wiek człowieka. Na pewno nie zamierzała się jej poddać. Tego uczyła wszystkie kobiety, z którymi kiedykolwiek miała styczność. Nie tylko za dawnych lat.
Zmieniła pozycję. Twarde krzesło. Z rodzaju takich, jakich używało się w szkole. Dwie drewniane deski. Metalowe nogi. Siedzisko z jakimś napisem. Joanna nie zdążyła przeczytać jakim. Szkolne krzesełko. Tylko że wtedy dupa człowieka ma naście lat, nie kilkadziesiąt, jak teraz, i lepiej takie niewygody znosi.
– Chciałbym wiedzieć, czy my jesteśmy bezpieczni?
Pytanie spod okna.
Joanna spojrzała w tamtą stronę. Wysoki mężczyzna. Włosy w kolorze siwego blondu, kwadratowe plecy i mocne ręce pracownika fizycznego. Dobroduszny uśmiech absolutnie niepasujący do postury olbrzyma.
Joanna go znała. To był Bohdan, mąż Anastazji Piotrowskiej. Koleżanki z redakcji „Selene”. „Koleżanki” to może zbyt wiele powiedziane, chociaż to Joanna załatwiła jej kiedyś tę pracę. Ze względu na Rodomiła. Przyjaciel się za nią wstawił, bo Anastazja mieszkała w jego wsi.
Mimo wielu lat przepracowanych w tym samym magazynie nie znały się zbyt dobrze. Anastazja przysyłała swoje artykuły pocztą tradycyjną. Nigdy e-mailem, bo teksty pracowicie wystukiwała na staromodnej maszynie. Rzadko przyjeżdżała osobiście do redakcji, mimo że z Rodzanic do Sierpca nie było daleko.
Lizuska. Joanna nie lubiła takich kobiet. Anastazja stała teraz obok swojego męża. Czerwone włosy i idiotyczne wisiorki. Świecidełka za trzy grosze udające magiczne symbole. Joanna dotknęła szyi. Autentyczną srebrną lunulę schowaną miała bezpiecznie pod golfem. To był prawdziwy symbol magii i kobiecej siły.
– Mieszkamy poza Lipowem, ale Rodzanice są bardzo blisko – dodał Bohdan Piotrowski, nadal przyjaźnie się uśmiechając. Z taką jak on posturą mógł być misiowaty i dobroduszny. Nikt nie ośmieliłby się jednak z nim zadrzeć.
– Rzut beretem – zawtórował mu mężczyzna, który stał obok. Jego też Joanna znała. To był sąsiad Piotrowskich. Ojciec zaginionej przed laty dziewczyny, Józef Kaczmarek. Niski. Kozia bródka. Okrągłe okularki. – Chcę mieć pewność, że moja żona i ja jesteśmy bezpieczni.
Bożena Kaczmarek pokiwała głową. Zupełnie do męża nie pasowała. Wysoka. Mocnej budowy. Nowoczesna fryzura z ogolonymi bokami. Interesująca. Silna, choć Joannie wydawało się, że próbuje udawać słabą.
Jej wygląd temu przeczył. Nie od dziś wiadomo, że ludzie oceniają po pozorach. Jeśli Bożena chciała wydawać się słaba, powinna była bardziej się postarać. Choć takie jak ona, nawet ubrane w jutowy worek, wyróżniałyby się z tłumu. Pasowała zdecydowanie bardziej do Bohdana Piotrowskiego niż do swojego niziutkiego męża.
– Czy w liście była mowa tylko o Lipowie, czy o Rodzanicach też? – zapytała Bożena.
– Czy jesteśmy bezpieczni? – powtórzył Józef Kaczmarek. Nerwowo szarpał rzadką bródkę. Należał do mężczyzn, którzy zdecydowanie nie powinni nosić zarostu.
Głośny śmiech z drugiego końca sali.
Wszyscy zebrani obrócili się w tamtą stronę. Joanna nie musiała. Wiedziała, kto tak rechotał. Kolejny mieszkaniec Rodzanic. Widać zjawili się na zebraniu wszyscy w komplecie. Mimo że sprawa dotyczyła tak naprawdę Lipowa, a ich od niebezpieczeństwa oddzielały pola i las.
– My? – Żegota Wilk wymówił to słowo, jakby wypowiadał dwie oddzielne, zupełnie niepasujące do siebie litery. – Kto by pomyślał, że tak się martwisz o nas wszystkich w Rodzanicach, panie Józef.
Żegota. Postawny młodzieniec. Grzywka opadająca na oczy. W ustach niezapalony papieros. Gdyby był starszy, Joanna uznałaby, że pozuje na Jamesa Deana, ale siedemnastolatek zapewne nie wiedział nawet, że ktoś taki kiedykolwiek istniał.
Ciekawe, co o swoim wnuku myślałby Rodomił. Byłby dumny? Czy może wręcz przeciwnie? Joanna zdążyła już usłyszeć niejedno o wybrykach młodego. O malowaniu sprejem po płotach, rzucaniu farbą w dachy, płoszeniu zwierząt, przekłuwaniu opon i podobnych głupotach, ale też pijaństwie, narkotykach i innych rzeczach, którymi Rodomił zawsze gardził. Ale cóż, krew to krew. Przyjaciel powtarzał to często.
Joanna wychyliła się, żeby lepiej widzieć pomiędzy ludźmi. Obok Żegoty Żywia. Córka Rodomiła. Grube, brązowe warkocze. Niemal do kolan. Wzrostem przewyższała postawnego syna. Pewnie niedługo to się zmieni. Ręce splecione na piersiach. Wyraźnie zarysowane mięśnie przedramion. Wojowniczka.
– Nas to byś się pewnie chętnie pozbył – dodał chłopak z kolejnym rechotem. Ludzie stojący wokół niego i jego matki rozstąpili się, jakby dopiero teraz zauważyli, że to właśnie Żegota Wilk tkwi tam w rogu. – Nie rozumiem, skąd w tobie taki lęk, panie Józef. Przecież w liście napisano wyraźnie, że pieniądze mają być przekazane na konto Fundacji Rusałka. A my wszyscy