Rodzanice. Katarzyna PuzyńskaЧитать онлайн книгу.
Wiery, kiedy gruchnęła kolejna bomba. I to dosłownie. Bo anonimowy list właśnie o tym mówił. O bombach. O śmierci wszystkich mieszkańców wsi.
Już na początku spotkania Joanna włączyła dyktafon. Był doskonałej jakości, ale wątpiła, żeby w harmidrze, który teraz wypełnił pomieszczenie, cokolwiek udało się nagrać. Nie szkodzi. Pamięć ciągle miała niezgorszą. Lata praktyki nauczyły ją też szybkiego notowania słów kluczy. Kiedy zacznie pracować nad tekstem, będzie musiała polegać na własnych umiejętnościach, nie na nowoczesnej technice.
Nie chodziło przecież o to, żeby wszystkich zacytować słowo w słowo. Bardziej o ukazanie emocji, które opanowały Lipowo i pobliskie wioseczki. Strach, niepokój. Ale też o wzajemne oskarżenia i animozje, które nie wiadomo skąd nagle się pojawiały. Rozbudzone buzującymi emocjami.
Joanna od początku śledziła przebieg wydarzeń, choć przyjechała do Lipowa z zupełnie innego powodu. Anastazja dała cynk naczelnemu, że dzieją się tu rzeczy warte opisania. Zaginiona nastolatka, trup w opuszczonym ośrodku, kolejne w studni. Śledztwo w sprawie Nory. Joanna wzięła ten temat, bo ciekawa była, jak zmieniła się ta okolica.
Nie była tu od pogrzebu Rodomiła. Wrócić miała dopiero za dwa lata. Tak jak przyjaciel poprosił, ale teraz korciło ją, by tu zajrzeć. Na informację o złowieszczym anonimie wpadła zupełnie przypadkiem. Widać dziennikarski nos jej nie zawodził. Opisanie śledztwa dotyczącego Nory zostawiła innym. Czuła, że list zapowiadający zamach bombowy jest wart skupienia całej uwagi. Nie myliła się.
– Oczywiście trzeba pamiętać, że Rusałka to po prostu piękna nazwa – odezwała się nieoczekiwanie Anastazja. – Taka subtelna i miła. A naprawdę to określenie urodziwych demonic! Swoim urokiem uwodziły mężczyzn, a potem ich zabijały. To były duchy młodych dziewczyn, które popełniły samobójstwo z nieszczęśliwej miłości. Albo które zmarły przed lub po swoim ślubie. I taką nazwę wybrano dla fundacji?
W sali zapanowała konsternacja. Nikt nie wiedział, jak potraktować słowa Piotrowskiej.
– Zapewniam, że nie ma żadnego listu!
Junior Kojarski.
Joanna odwróciła się w jego kierunku. Po prawej stronie sali coś w rodzaju sceny tworzyło kilka stolików, za którymi siedziały główne osoby tego dramatu.
– Nie ma żadnego listu – powtórzył Kojarski twardo, przerywając harmider. – To zwyczajne kłamstwo.
Lniana marynarka i niebieska koszula z białym kołnierzykiem. Jeden guzik modnie rozpięty, żeby nie było zbyt poważnie. Przecież ciągle lato. Obok Kojarskiego żona z fryzurą Kleopatry. Czarna sukienka wisiała na jej chudych ramionach jak na wieszaku. Joanna podejrzewała, że ubrania obojga warte były tyle, ile majątek pozostałych zebranych razem wzięty. Kojarscy ani trochę nie pasowali do Lipowa.
Tak samo jak ich bajeczna rezydencja na obrzeżach wsi. Wielki dwór z nadzwyczajnie zadbanym ogrodem. Żadne źdźbło trawy nie wychylało się dalej, niż to było zaplanowane. Labirynt z żywopłotu i miliony rzeźb pyszniły się z tyłu. Joanna miała okazję się o tym przekonać. W ciągu tego miesiąca rozmawiała z Kojarskim kilkakrotnie. Cały czas powtarzał tę samą śpiewkę. Nie ma żadnego listu i nigdy nie było.
– Naprawdę nie ma żadnych powodów do obaw! – dodał bogacz i posłał wszystkim śnieżnobiały uśmiech. Równiutkie zęby. Uspokajające gesty. – Nie wiem, dlaczego Agnieszka Mróz twierdzi inaczej. To sianie niepotrzebnego niepokoju. Nie wiem, jaki ma w tym cel moja była pracownica, ale może państwo sami ją zapytają.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Agnieszkę Mróz. Młoda kobieta siedziała przy drugim końcu rzędu stołów. Widać było, że nie czuje się najlepiej, kiedy oczy wszystkich wpijają się w nią intensywnie. Opuściła wzrok i wstała.
– Nie kłamię – oznajmiła. Niepewność. Nerwowe ruchy. – List istnieje. Pani Wiera przyszła do rezydencji rano trzydziestego lipca. Szukała pana Kojarskiego. Chciała z nim porozmawiać, ale on był akurat w Warszawie. Zapytałam, o co chodzi. Pani Wiera powiedziała, że ma mu coś ważnego do przekazania. Ona nigdy nie używała telefonu, dlatego po prostu przyszła na piechotę. Była już wtedy bardzo chora. Zrobiło mi się przykro, że przebyła całą drogę ze sklepu do rezydencji na próżno. Najpierw zaproponowałam, żeby opowiedziała wszystko mnie, a ja przekażę to panu Kojarskiemu, jak tylko wróci. Ale pani Wiera nie chciała mi nic powiedzieć. Wyglądało na to, że chce rozmawiać z nim w cztery oczy. I to jak najszybciej. Zaproponowałam najbardziej oczywiste wyjście, czyli żeby po prostu do niego zadzwoniła z rezydencji. Wykręciłam jej numer i zostawiłam samą w pokoju, żeby spokojnie porozmawiała. Zajęłam się ścieraniem kurzu w korytarzu. Rozmowę usłyszałam przypadkiem.
Joanna pokręciła głową niezadowolona. Błąd. Kłamstwem pachniało na kilometr. W sali rozległy się szepty. Agnieszka Mróz powinna przyznać się, że podsłuchiwała. Lepiej by na tym wyszła. A tak ludzie tracili do niej zaufanie z każdym wypowiedzianym zdaniem. Zdecydowanie Mróz potrzebowała kogoś, kto by jej pomógł uwiarygodnić się, by ludzie potraktowali jej słowa poważnie.
Joanna nie wątpiła, że nie można tego listu zignorować. Nie tylko dlatego, że to był nośny temat i naczelny już zacierał ręce, że będzie mógł zwiększyć nakład. Joannie nigdy nie chodziło o rozdmuchiwanie rzeczy, których nie należało rozdmuchiwać. Jej chodziło o prawdę.
Rozejrzała się po tłumie. Czuła, że tym ludziom naprawdę grozi niebezpieczeństwo, a anonimowy list nie jest tylko głupim żartem. Ale jeżeli tak dalej pójdzie, to Kojarski przekona ogół, że nie ma się czym przejmować. To się mogło zakończyć tragicznie.
– Pani Wiera powiedziała panu Kojarskiemu, że znalazła w skrzynce pocztowej list – podjęła Agnieszka Mróz. Oczy nadal wlepione w blat stołu. Jak zastraszone zwierzątko. Joanna poczuła to, co zawsze w takich sytuacjach: chęć zmiany, wzmocnienia tej kobiety. Pokazania, w czym tkwi jej siła. Kobieca siła. – Pani Wiera mówiła, że to była pojedyncza kartka papieru. Napisana na maszynie. Nie na komputerze. To był list z żądaniem okupu. Miliona złotych. Ten ktoś napisał, że nie chce pieniędzy dla siebie. Chciał, żeby trafiły do Fundacji Rusałka prowadzonej przez państwa Kaczmarków i pomogły dzieciom, które tego potrzebują. Mają być cztery raty, po dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych każda. Rata w każdą pełnię księżyca. Nie pamiętam dokładnie dat… Już mówiłam… A jak pan Kojarski nie wpłaci pieniędzy, to w dniu ostatniej raty wieczorem wybuchną bomby. Tu u nas w Lipowie. Będą ulokowane w takich miejscach, by zginęło jak najwięcej mieszkańców.
– Kłamiesz!
Krzyk gdzieś z tłumu.
Joanna spojrzała na Kojarskiego. Uśmiechał się delikatnie pod nosem. Być może opłacił jakiegoś klakiera. Wiedział, co robi. Sala natychmiast podchwyciła oskarżenie.
– Kłamiesz!
– Po co zmyślać takie głupoty!
– Bomby u nas w Lipowie? Też coś! Terroryści są gdzieś indziej. U nas jest spokojnie. To dobra wieś.
Joanna pokręciła głową. Nie śledziła wprawdzie losów Lipowa przez ubiegłe lata, ale docierało do niej, że naprawdę sporo się tu działo. Określenie dobra wieś nie pasowało chyba do okoliczności.
– Tracimy tu tylko czas – rzucił ktoś zniecierpliwiony. – Chodźmy do domu.
O nie. Na to Joanna nie zamierzała pozwolić. Odetchnęła głębiej i poprawiła golf. Chciała mieć pewność, że żaden element tatuażu nie będzie widoczny. To, co przedstawiał, dotyczyło przeszłości. Dziennikarka nie pragnęła do niej wracać.
Tym bardziej że z tyłu sali zobaczyła Klementynę Kopp. Była