Pandemia. Robin CookЧитать онлайн книгу.
je co najwyżej za sugestie, a gdy przeszkadzały mu w pracy, po prostu je ignorował. Lecz choć miał opinię znakomitego specjalisty, to metody, którymi dochodził do świetnych wyników, często nie podobały się zwierzchnikom i dlatego tak wiele razy siadywał na kanapie obok biurka Cheryl, czekając na reprymendę od szefa. Podczas jednej z owych wizyt dowiedział się, że sekretarka Binghama samotnie wychowuje nastoletniego wnuka, który lubi grać w koszykówkę. Jack wciągnął go do rozgrywek, które sam organizował na wyremontowanym za własne środki publicznym boisku opodal swego domu.
Tym razem jednak, podekscytowany czekającym go zadaniem, nie zamierzał czekać w sekretariacie i skierował się wprost ku drzwiom gabinetu Laurie.
– Nie wchodziłabym tam! – zawołała Cheryl tonem na tyle ostrym, że zatrzymał się w pół kroku. – Doktor Montgomery konferuje telefonicznie z burmistrzem i radnymi. To może potrwać. Może przekażę jej wiadomość?
Jack zastanawiał się przez krótką chwilę, czy nie powinien wtargnąć do gabinetu mimo ostrzeżenia.
– To bardzo ostra debata – dorzuciła Cheryl.
– W porządku – odparł Jack. Przypomniał sobie, że miesiąc wcześniej Laurie prosiła go, żeby więcej nie wchodził niezapowiedziany do gabinetu – i ta myśl pomogła mu powściągnąć entuzjazm. – Niech i tak będzie. Przekaż jej, proszę, że przeprowadzam sekcję, o której zdecydowanie powinna wiedzieć. Wpadnę tu, gdy skończę, żeby przedstawić szczegóły.
– A czy nie powinnam od razu powiedzieć jej, o co chodzi?
– Chyba lepiej nie – odpowiedział Jack.
Im dłużej zastanawiał się nad sytuacją, tym lepiej rozumiał, że zanim puści w ruch biurokratyczną maszynę, ogłaszając pandemię śmiercionośnej grypy, powinien się upewnić co do swoich podejrzeń serią badań laboratoryjnych. Przedwczesne wieści mogłyby wywołać panikę w mieście, zwłaszcza gdyby dotarły do niepowołanych uszu. Z zażenowaniem uświadomił sobie, że powinien był o tym pomyśleć znacznie wcześniej. Wychodząc z sekretariatu, mógł już tylko myśleć z wdzięcznością o Cheryl, która uratowała go przed nim samym.
W publicznej poczekalni Jack poprosił recepcjonistkę, Marlene, by wpuściła go do działu rozpoznań, w którym przyjmowano krewnych, gdy przychodzili dokonać identyfikacji zwłok. Szukał Rebekki Marshall, urzędniczki przeszkolonej w obchodzeniu się z rodzinami pogrążonymi w żałobie. Odnalazł ją, gdy kończyła spotkanie z parą, która musiała zidentyfikować jednego ze swych nastoletnich synów, ofiarę przedawkowania narkotyków. Tego typu tragiczne sceny nie były rzadkością – nie tylko w nowojorskim OCME, ale i w innych placówkach medycyny sądowej w USA.
Gdy tylko Rebecca była wolna, Jack poprosił ją na stronę. Była kobietą w średnim wieku, o łagodnej twarzy i mocno kręconych, siwiejących włosach.
– Co mogę dla pana zrobić, doktorze? – spytała. Była jedną z tych osób, które zawsze palą się do pomocy; właśnie dlatego Jack postanowił odszukać właśnie ją.
– Chodzi o pacjentkę przywiezioną tu w ciągu ostatniej godziny – zaczął Jack. – Dość młoda kobieta, zmarła w wagonie metra. Jeszcze jej nie widziałem, ale rozmawiałem z Bartem Arnoldem. Nie została zidentyfikowana. Słyszała pani już o tej sprawie?
– Jeszcze nie – przyznała Rebecca.
– Bart wspominał, że była dobrze ubrana, więc ktoś powinien już wkrótce zacząć jej szukać. Czy mogłaby pani zwracać dziś wyjątkowo baczną uwagę na zgłoszenia? Z wielu powodów powinniśmy jak najszybciej zidentyfikować tę kobietę.
– Na pewno będę uważać – obiecała Rebecca. – Przekażę też wiadomość reszcie zespołu. Hank Monroe i sierżant Murphy też powinni wiedzieć, choć może już dostali informację. Tak czy inaczej, mogą już zacząć działać na tyle, na ile to możliwe.
– Będę wdzięczny.
Jack znowu pobiegł na dół i raz jeszcze zajrzał do sali rozkładowej. W blasku mocnej lampy ujrzał worek z ciałem spoczywający na samotnym stole sekcyjnym. Obok, na metalowym stojaku, czekały na niego instrumenty chirurgiczne, pojemniki na próbki, konserwanty, etykietki, strzykawki oraz masa innych drobiazgów niezbędnych do przeprowadzenia sekcji zwłok. Wyglądało to zachęcająco, lecz w polu widzenia Jacka nie było ani Vinniego Amendoli, ani Carlosa Sancheza. Pobiegł w stronę przebieralni, spodziewając się, że zastanie ich w trakcie wkładania księżycowych skafandrów.
Gdy przekroczył próg, ujrzał Carlosa ubranego już w kombinezon ochronny klasy A. Choć w blasku lampy oświetlającym półokrągłą plastikową maskę trudno było dostrzec szczegóły twarzy, Jack natychmiast wyczuł, że nowicjusz jest ciężko przerażony. Stał w całkowitym bezruchu, z nienaturalnie rozłożonymi ramionami. Trudno było nie uśmiechnąć się na ten widok.
– Nie podoba mu się to wszystko – wyjaśnił Vinnie i zachichotał, wsuwając stopę w nogawkę skafandra, by chwilę później sprawnie naciągnąć górną część na ramiona.
– To widać – odparł Jack. Zdjął z haczyka swój kombinezon i odpiął od ładowarki baterię zasilającą wentylator. – Wyluzuj, Carlos! Ten skafander ma cię chronić, nie skrzywdzić.
– Będą tam niebezpieczne bakterie? – Carlos nie umiał zapanować nad drżeniem głosu.
– Bardziej martwiłbym się o niebezpieczne wirusy – odparł Jack.
– Znaczy… takie jak Ebola?
– Mniej więcej – przytaknął Jack. – Wirusy to wirusy. Osobiście uważam, że to raczej grypa. Słyszałeś chyba o wirusie grypy?
– Jasne, że słyszałem, ale z Ebolą to on nie ma chyba nic wspólnego – odpowiedział Carlos.
– Mimo to na twoim miejscu nie czułbym się zbyt pewnie – odparł Jack – Grypa zabiła dotąd nieporównywalnie więcej ludzi niż Ebola. Ujmę to tak: jeśli mamy do czynienia z nowym, zabójczym wirusem grypy, to sytuacja może być nawet gorsza, bo będzie on się rozprzestrzeniał znacznie szybciej niż wirus gorączki krwotocznej. Słyszałeś może o pandemii grypy z roku tysiąc dziewięćset osiemnastego? Zabiła więcej ludzi niż obie wojny światowe razem.
– Nie podoba mi się to – wyznał Carlos. – Czy kiedykolwiek zdarzyło się w OCME, żeby ktoś zmarł wskutek sekcji tego typu? Do tej pory nie sądziłem, że to niebezpieczna praca; uważałem tylko, że obrzydliwa.
– O tak, w OCME trup ścieli się gęsto – odparł z powagą Jack, siłując się z nogawkami kombinezonu. – Nie ma miesiąca, w którym nie stracilibyśmy technika. Dlatego zostałeś przyjęty.
– Jezu, doktorze Stapleton! – jęknął Vinnie. – Niech pan mu nie wciska takich rzeczy; wystraszy go pan na śmierć. To tylko żarty, Carlos. Nigdy nie straciliśmy technika.
– Posłuchaj mnie, Carlosie – rzekł z powagą Jack. – Jest tylko jeden powód, dla którego musiałeś włożyć tę niewygodną plastikową skorupę: ona cię ochroni. Będziesz bezpieczny. Tylko nie przebij skafandra skalpelem albo igłą, a gdy będzie po wszystkim, zdezynfekuj się dokładnie według naszych wskazówek.
– Nie tego się spodziewałem, gdy się tu zatrudniałem. – Jak na dorosłego, Carlos wręcz wybitnie radził sobie z odgrywaniem roli płaczliwego dziecka.
– Będziesz bezpieczny – powtórzył Jack.
Nie spodziewał się, że aż tak bardzo wystraszy swojego nowego pomocnika. Nie był też pewny, czy Carlos zostanie w zespole na dłużej. Podczas porannych sekcji co najmniej kilka razy dostrzegł w jego zachowaniu