Pandemia. Robin CookЧитать онлайн книгу.
a z zewnątrz potraktowali go podchlorynem i takiej samej dezynfekcji poddali całe pomieszczenie. Zadzwoniłem też na pogotowie i zaleciłem identyczną akcję dla karetki, która wiozła pacjentkę. Okazało się, że sami już na to wpadli.
– Dobrze zrobiłeś – pochwalił Jack. – Zaordynowałbym dokładnie to samo. Jak myślisz, gdzie w tej chwili znajduje się ciało?
– Pewnie jest już u was w chłodni, bo od razu wysłałem po nie jedną z naszych furgonetek. A jeśli jeszcze nie dotarło, to dotrze lada chwila. Z oczywistych powodów tym z Bellevue było bardzo śpieszno, żeby się pozbyć ciała z SOR-u.
Jack poderwał się gwałtownie, tak że stołek odjechał i z impetem zderzył się z sąsiednim biurkiem. Skrzywił się i przeprosił siedzącą za nim, wystraszoną kobietę. Rozpierała go energia; był gotów do działania. Wizja walki z potencjalną pandemią śmiercionośnej choroby wydawała mu się niezmiernie kusząca. Zeszłoroczna grypa była wyjątkowo ciężka; tegoroczna mogła okazać się zabójcza, gdyby się okazało, że właśnie ten wirus zabił młodą kobietę w metrze.
– Dzięki za informacje – powiedział Jack. – Może się okazać, że to niesamowicie ważna sprawa.
– Też tak pomyślałem. Daj znać, gdy się czegoś dowiesz. Ciekaw jestem, jak to się rozwinie.
– Będę cię informował – zapewnił go Stapleton.
– Aha, jest jeszcze jeden problem, o którym nie wspomniałem. – Bart wstał z fotela. – Nie udało się zidentyfikować pacjentki. Przypuszczam, że kiedy zemdlała, ktoś ukradł wszystko, co miała przy sobie: może torebkę, może telefon, a może jedno i drugie.
– Mówiłeś, że była dobrze ubrana – odparł Jack. – W takim razie nie powinno być problemów z identyfikacją. Pewnie lada chwila ktoś z jej bliskich zgłosi zaginięcie, gdy tylko się zorientuje, że nie ma jej ani w domu, ani w pracy.
– Pewnie tak – zgodził się Bart.
– Identyfikacja będzie ważna, jeśli nasze podejrzenia się potwierdzą i stanie się jasne, że mamy do czynienia z chorobą zakaźną – ciągnął Jack. – Historia kontaktów ofiary może się okazać podstawową sprawą.
– Wiem. Sprawdzę jeszcze na oddziale ratunkowym, czy nie zgubili gdzieś jej torebki albo telefonu; nie byłby to pierwszy raz. Jeśli się czegoś dowiem, dam ci znać.
Jack pokazał Bartowi dwa uniesione kciuki i energicznym krokiem ruszył w stronę wind. Gdy wsiadł, zaczął raz za razem wciskać klawisz ze strzałką w dół, w daremnej nadziei, że zachęci kabinę do szybszego ruchu. Czuł, że jego serce bije wyjątkowo szybko. Potencjalna pandemia grypy – to było coś. Coś, co mogło szczelnie wypełnić jego kalendarz zajęć na najbliższy tydzień.
Rozdział 3
Jack sięgnął po telefon, zanim jeszcze wysiadł z windy w gmachu pod 421, ale nim zainicjował połączenie, wyszedł z kabiny i zaczekał, aż poprawi się zasięg. Chciał jak najszybciej rozmówić się z Vinniem; na szczęście już po dwóch sygnałach usłyszał jego poirytowany głos. Pracowali razem od tak wielu lat, że Vinnie dobrze wiedział, czego się spodziewać po wymagającym szefie – Jack wykonywał o wiele więcej sekcji niż jego koledzy. Nagły telefon mógł oznaczać tylko jedno: powrót do sali sekcyjnej bez względu na porę dnia czy nocy. To dlatego Vinnie wykształcił w sobie zdrowy odruch: po piętnastej po prostu nie odbierał.
– Możliwe, że przed chwilą dotarła nowa pacjentka – zaczął Jack, nawet nie próbując maskować podniecenia.
– Ach, cóż za szczęście – odparł zgryźliwie Vinnie. Skłonność do sarkazmu zawdzięczał właśnie szefowi. – Powinienem klaskać czy raczej wiwatować?
– Zamiast marudzić, pakuj swoją smętną dupę do chłodni i daj mi znać, czy ciało już tam jest – polecił mu Jack. – Powinno być w szczelnym worku, oznaczone jako Jane Doe albo coś w tym guście. Zaczekam.
Jack zatrzymał się przy swoim rowerze. Uśmiechnął się do ochroniarza siedzącego w maleńkiej budce z widokiem na rampę i dziedziniec. Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby pierwszy raz widział lekarza w białym fartuchu używającego roweru w miejskiej dżungli – choć przecież w pobliskich szpitalach Bellevue i NYU musiało ich być wielu.
Jack był świadomy, że spotkanie z Bartem, które napełniło go energią, może być głównym powodem jego narastającego zniecierpliwienia, ale i tak miał wrażenie, że Vinnie nie zgłasza się przez całe wieki. W końcu usłyszał jego głos.
– Już jest, hermetycznie zamknięte. Tylko niech pan nie mówi, doktorze, że mamy się nim zająć jeszcze dziś. Jest po dwunastej i mamy za sobą trzy sekcje. Może podzielimy się z kimś tym bogactwem?
– Wiele wskazuje na to, że to wyjątkowo ciekawy przypadek – odparł Jack. – Kto wie, czy dzięki niemu nie zostaniemy bohaterami. Przyjrzymy się kobiecie, która zmarła w metrze, być może za sprawą wyjątkowo agresywnego wirusa.
– Cholera, podwójna wtopa! – jęknął Vinnie. – Przecież pan wie, jak ja nie znoszę tych zakaźnych. Dlaczego nie poznęca się pan nad kimś innym? Dlaczego zawsze nade mną?
– Nie odmówiłbym ci tej przyjemności, przecież gramy w jednej drużynie, przyjacielu – odparł Jack. Do pewnego stopnia była to prawda. Pracowali razem tak często, że w lot odgadywali swoje intencje. – Na wszelki wypadek sekcję przeprowadzimy w sali rozkładowej.
Salą rozkładową nazywali osobne, niezbyt wielkie pomieszczenie zarezerwowane dla zwłok w stanie daleko posuniętego rozkładu. Chodziło głównie o zapanowanie nad dokuczliwą wonią, dlatego salę tę wyposażono w niezależny system wentylacyjny, z wysoko wydajnymi filtrami cząsteczkowymi i pochłaniaczami zapachów.
– Czym ja sobie na to zasłużyłem? – spytał retorycznie Vinnie i westchnął ciężko. – Dobrze przynajmniej, że Carlos dostanie porządną lekcję naszego rzemiosła. Rozumiem, że mamy wystąpić w księżycowych skafandrach?
– Jasne – odparł Jack.
Księżycowymi skafandrami nazywali jednoczęściowe stroje robocze wykonane z Tyveku, wyposażone w szczelne kaptury i niezależne filtry HEPA, z zasilanymi bateryjnie wentylatorami. Podobnie jak kombinezony kosmonautów były one obszerne i niewygodne, a panująca w nich temperatura – nieznośnie wysoka. Krótko mówiąc, nie były najpopularniejszą odzieżą pracowników OCME.
– Zważ ciało i zrób prześwietlenie, nie otwierając worka – dodał Jack. – Nic ponadto, Vinnie, póki nie przyjadę i nie będziemy gotowi do akcji. Zdjęcia i odciski palców mogą zaczekać; zajmiemy się tym podczas sekcji.
– Gdzie pan jest?
– Pod czterysta dwadzieścia jeden, ale właśnie ruszam w powrotną drogę. Będę za parę minut, więc bierz się do roboty.
Jack podniósł rower i zbiegł po stopniach z rampy na poziom ulicy. Pojechał najpierw Pierwszą Aleją, a potem skręcił na północ. Cztery przecznice pokonał z maksymalną prędkością, niemal zrównując się z samochodami, więc gdy hamował przed starym gmachem OCME, dyszał ciężko, ale czuł się tak pobudzony, jakby właśnie wypił filiżankę espresso.
Przechodząc obok sali rozkładowej, zerknął do środka przez okienko ze zbrojonego szkła. Światło nie było włączone, a to oznaczało, że Vinnie jeszcze nie jest gotowy. Jack zostawił rower przy składzie trumien Hart Island, w których chowano niezidentyfikowanych zmarłych, po czym wrócił na parter, do recepcji. Nie mógł wykluczyć, że rozpoczyna sprawę, która może