Pandemia. Robin CookЧитать онлайн книгу.
w podróżowaniu metrem, by wiedzieć, że niektóre z nich są lepsze od innych. Spięcia z nieznajomymi nie należały do rzadkości, więc warto było znaleźć sobie miejsce, które pozwalało ich uniknąć. I dostrzegła takie, ledwie trzy metry dalej.
Gdy tylko pociąg nabrał rozpędu, ruszyła w stronę upatrzonego miejsca. Sąsiednie także były wolne; dopiero o kilka siedzeń dalej podróżowali starszy, dobrze ubrany Murzyn oraz atrakcyjna biała kobieta, którą dwudziestoośmioletnia Carol uznała w duchu za swoją rówieśnicę. Uznanie budziła nie tylko jej smukła sylwetka, ale i strój – nierzucający się w oczy, a jednak elegancki. Fryzurę także miała podobną: na krótko podcięte u dołu, ciemnobrązowe włosy spadała farbowana na blond grzywa. Carol zastanawiała się nawet, czy nie strzygą się w tym samym salonie. Gdy zajęła miejsce, wymieniły przelotne spojrzenia i uśmiechy. Akurat tę stronę życia w Nowym Jorku Carol uwielbiała: nigdy nie było wiadomo, kogo się spotka. O ileż to ciekawsze niż codzienność w prowincjonalnej części stanu New Jersey, gdzie dorastała i gdzie ludzie kształtowali się na dobre już jako nastolatki, na zawsze tracąc ochotę na coś nowego i ekscytującego.
Usadowiła się wygodnie, wiedząc, że czeka ją długa podróż, po czym wyłowiła z plecaka iPhone’a, by jeszcze raz przejrzeć dość niepokojące wiadomości, które wymieniała ostatnio z Helen – kobietą, z którą zamierzała się pobrać, gdy tylko na dobre pozbędzie się problemów zdrowotnych. Ironia losu polegała na tym, że teraz, gdy owe problemy były bliskie końca, ich związek przechodził trudne chwile. Było tak źle, że Carol niedawno wyniosła się ze wspólnego mieszkania w brooklyńskim Borough Parku i wróciła do swojej kawalerki w Sunset Parku. Wydarzenia potoczyły się zaskakująco szybko. Trzy miesiące wcześniej, gdy Carol poddała się operacji ratującej życie i dochodziła do siebie w szpitalu, Helen zaprosiła do domu swego chłopaka z czasów szkolnych, Johna Carvera, który przypadkiem znalazł się w mieście i potrzebował dachu nad głową. Szukała emocjonalnego wsparcia, kogoś, kto pomógłby jej pokonać lęk o życie Carol, lecz spotkało ją coś zaskakującego.
Huśtawka emocjonalna i bliskość dawnego partnera sprawiły, że uczucia, które przed laty połączyły Helen i Johna, nagle ożyły. Gdy stało się jasne, że Carol będzie żyć, Helen liczyła na jej wyrozumiałość. Miała nadzieję, że uzna Johna jako stały, trzeci element ich związku.
Carol była rozczarowana, a nawet zszokowana tą propozycją, ale tak rozpaczliwie potrzebowała miłości i zrozumienia po tym, jak otarła się o śmierć i spędziła dłuższy czas w szpitalu, że postanowiła dać szansę nowemu układowi – choćby na kilka miesięcy. Szybko stwierdziła, że to nie dla niej. Już jako trzynastolatka była świadoma swojej orientacji seksualnej i ją zaakceptowała; kolejne lata tylko utwierdziły ją w trafności tej decyzji.Nie poczuła się lepiej, na nowo czytając i przeżywając wiadomości w telefonie. Spojrzała na tatuaż, który wraz z Helen zrobiły sobie sześć miesięcy wcześniej. Trudno było go ignorować, skoro zdobił wewnętrzną stronę jej prawego przedramienia. Przedstawiał puzzel i wolne miejsce czekające nań w gotowej układance. Realizmu przydawała tatuażowi dobrze uchwycona perspektywa. Na elemencie widniało imię Helen; imię Carol wpisano w rysunek na przedramieniu jej partnerki. Uwielbiała ten tatuaż i do niedawna była z niego dumna, lecz tego dnia zamierzała ponownie odwiedzić salon na Manhattanie i pozbyć się bolesnej pamiątki nieudanego związku. Właściwie nie wiedziała, jak się usuwa tatuaże, ale miała nadzieję, że artystka coś wymyśli. Poza tym wycieczka do centrum była lepsza od nudy, z którą Carol musiała jakoś sobie poradzić przed wznowieniem kariery w reklamie. Jeszcze miesiąc odpoczynku – taki układ zawarła ze swym lekarzem.
Pociąg mknął przez północny Brooklyn i na każdej stacji więcej pasażerów przybywało, niż ubywało. Gdy dojeżdżali do tunelu prowadzącego na Manhattan, wagon był już niemal tak pełny jak w godzinach szczytu. I właśnie wtedy Carol poczuła pierwszy niepokojący objaw: nagły, przenikliwy dreszcz, jakby owionął ją podmuch arktycznego powietrza. Rozejrzała się odruchowo, by sprawdzić, czy inni poczuli to samo. Zaraz potem instynktownie sprawdziła swoje tętno. Z ulgą stwierdziła, że jest zupełnie normalne. Przez chwilę wstrzymując oddech, czekała, czy dziwne doznanie nie powróci. Nie powróciło… a przynajmniej nie od razu. Poczuła za to dziwną słabość i w panice uświadomiła sobie, że gdyby musiała, nie zdołałaby nawet wstać.
Nadal trzymała w ręku telefon. Zerknęła na wyświetlacz, by sprawdzić, czy ma zasięg. Czy nie powinna od razu zadzwonić do New Jersey, do swego lekarza? Zawahała się jednak, w gruncie rzeczy niepewna, co miałaby mu powiedzieć. Nagłe osłabienie to mało konkretny objaw, pomyślała. Pewnie kazałby jej zadzwonić, gdyby przez jakiś czas nie poczuła się lepiej albo gdyby dreszcze wróciły. Postanowiła, że będzie jedynie baczniej wsłuchiwać się w sygnały płynące z własnego organizmu. Rozejrzała się dyskretnie. Nikt spośród tłoczących się dokoła pasażerów nie zwracał na nią uwagi.
Uspokoiła się nieco, gdy pociąg wjechał na Manhattan. Nadal czuła się słaba, ale sytuacja się nie pogarszała, a kolejne dreszcze były znacznie mniej dokuczliwe niż pierwszy. Carol pomyślała, że powinna wysiąść, gdy pociąg zatrzymał się na stacji przy Canal Street, ale bała się wstać, a ściślej wstydziła się, że upadnie. Ta sama myśl spłoszyła ją przy Prince Street, a potem było już tylko gorzej. Miała problemy z oddychaniem, z każdą chwilą coraz większe. Na stacji Union Square, gdzie wysiadała większość podróżnych, a równie liczna grupa czekała na peronie, Carol była już bliska paniki. Potrzebowała powietrza, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa.
Gdy rozsunęły się drzwi, telefon wysunął się z jej palców i upadł na podłogę. Podejrzany typ, który od dłuższej chwili obserwował Carol, natychmiast go pochwycił, po czym wtopił się w tłum przesuwający się ku wyjściu. Spróbowała zawołać kogoś na pomoc, ale i na to zabrakło jej tchu. W kącikach jej ust pojawiła się piana. Podkuliła nogi i ostatkiem sił podniosła się z siedziska, lecz natychmiast upadła, wprost pod stopy ludzi tłoczących się obok jej ławki. Próbowali się rozstąpić, by dać jej trochę przestrzeni, ale zabrakło miejsca. Ktoś starał się podtrzymać upadającą, ale bezwładny ciężar był ponad jego siły. Carol spoczęła na podłodze jak szmaciana lalka, wsparta o nogi współpasażerów, i w tej samej chwili straciła przytomność.
Plecaczek marki Gucci zniknął równie szybko jak chwilę wcześniej telefon. Kilkoro pasażerów usiłowało pochwycić złodzieja, który natychmiast zaczął się przeciskać w stronę drzwi, ale zaraz skupili uwagę na zsiniałej Carol, której ciałem wstrząsały spazmatyczne drgawki. Było jasne, że jest ciężko chora i nie może złapać tchu. Wiele osób jednocześnie wybrało numer pogotowia. Gdy pociąg ruszył, ktoś przytomny wezwał konduktorkę. Pospiesznie klucząc w tłoku, w biegu przekazała złą wiadomość maszyniście. Gdy wreszcie dotarła do Carol, głośniki w całym pociągu ożyły – pasażerowie usłyszeli, że z powodu nagłego wypadku skład zatrzyma się na stacji przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy na bliżej nieokreślony czas. Kilka osób jęknęło z niechęcią – o wiele za często niedyspozycja jednego pasażera sprawiała, że cierpieli wszyscy podróżujący pociągiem nowojorskiej kolei podziemnej.
Konduktorka od razu się zorientowała, że stan Carol jest poważny, ale nie bardzo wiedziała, jak jej pomóc. Chora oddychała samodzielnie, a jej puls był wyczuwalny, zatem nie potrzebowała resuscytacji krążeniowo-oddechowej, czyli bodaj jedynego zabiegu ratunkowego, w którego wykonywaniu szkolono pracowników metra. Szybko stało się też jasne, że wśród pasażerów nie ma dobrego samarytanina z wykształceniem medycznym. Tymczasem maszynista zawiadomił centralę o nagłym wypadku i otrzymał zapewnienie, że na stację natychmiast zostaną skierowani ratownicy medyczni.
Chwilę później pociąg wtoczył się na stację przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy, ale załoga karetki pojawiła się dopiero